VORTAL BHP
Aktualnie jest 860 Linki i 253 kategori(e) w naszej bazie
WARTE ODWIEDZENIA
 Co nowego Pierwsza 10 Zarekomenduj nas Nowe konto "" Zaloguj 19 kwietnia 2024
KONTAKT Z NAMI

Robert Łabuzek
+48501700846
 
Masz problem z BHP
szukasz odpowiedzi ?
Szybko i gratisowo otrzymasz poradę
zadzwoń lub napisz na maila.

Na stronie przebywa obecnie....

Obecnie jest 62 gości i 0 użytkowników online.

Możesz zalogować się lub zarejestrować nowe konto.

Menu główne


Google

Przeszukuj WWW
Szukaj z www.bhpekspert.pl

Autor : bhpekspert _DNIA 31-12-2002 - 13:46 | 3339 raz(y) oglądano.
artykułów : Świadectwo pracy na żądanie pracownika 31.12.2002
NOWE PRZEPISY PRAWO PRACY PO 1 STYCZNIA 2003 R. MNIEJSZE OBOWIĄZKI PRACODAWCY
Nowy rok z nowym świadectwem pracy
Od nowego roku pracodawca zatrudniający pracownika na kolejną okresową umowę o pracę będzie wydawał świadectwo pracy dotyczące poprzedniego okresu zatrudnienia wyłącznie na żądanie pracownika. Zmiany w kodeksie pracy ograniczyły m.in. obowiązki pracodawców związane z wydawaniem pracownikom świadectw pracy.
Dotychczas pracodawca miał obowiązek wydania pracownikowi świadectwa pracy po każdym zakończeniu stosunku pracy z pracownikiem. Było to szczególnie uciążliwe w sytuacji, gdy wobec pracowników stosowane były następujące bezpośrednio umowy o pracę na czas określony. Pracownik będzie mógł zażadać od pracodawcy wydania świadectwa pracy najpóźniej w dniu poprzedzającym dzień, w którym następuje rozwiązanie lub wygaśnięcie stosunku pracy. Termin ten, podobnie jak inne wymuszone przez nowelizację kodeksu pracy zmiany przepisów dotyczących świadectw pracy, zawiera rozporządzenie ministra pracy i polityki społecznej z dnia 6 grudnia 2002 r. zmieniające rozporządzenie w sprawie szczegółowej treści świadectwa pracy oraz trybu jego wydawania i prostowania (Dz.U. z 2002 r. nr 214, poz. 1809).
Rozszerzono liczbę informacji, które są niezbędne do ustalenia uprawnień ze stosunku pracy i uprawnień z ubezpieczenia społecznego. Wprowadzone zmiany pozwalają m.in. na umieszczenie w świadectwie pracy informacji o wykorzystaniu przez pracownika w okresie zatrudnienia wszystkich uprawnień i świadczeń, a nie tylko dodatkowych, jak to było dotychczas, w zakresie mającym wpływ na realizację uprawnień pracowniczych u kolejnego pracodawcy. Od nowego roku w świadectwie pracy będzie np. informacja o wypłaconej pracownikowi odprawie emerytalno-rentowej. Ponadto w treści świadectwa pracy będzie musiała być zawarta informacja o podstawie prawnej rozwiązania lub wygaśnięcia stosunku pracy.
Od 1 stycznia 2003 r. każdy pracownik będzie mógł wykorzystać poza planem urlopu 4 dni urlopu wypoczynkowego we wskazanym przez siebie terminie. Liczba dni takiego urlopu będzie przysługiwać pracownikowi w danym roku kalendarzowym niezależnie od liczby pracodawców, u których w danym roku będzie zatrudniony. Zatem w świadectwie pracy odchodzącego pracownika musi pojawić się odrębna informacja, jaką liczbę dni z 4-dniowego limitu urlopowego pracownik wykorzystał do dnia ustania zatrudnienia. Zmienione rozporządzenie precyzuje, że w świadectwie pracy należy wpisywać tylko informację o wykorzystanym urlopie w roku kalendarzowym, w którym dochodzi do ustania zatrudnienia. W świadectwie nie wpisuje się informacji o urlopie zaległym.
Zmienione rozporządzenie zawiera pomocniczy wzór świadectwa pracy.

(|363 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : ustawa1 _DNIA 31-12-2002 - 06:11 | 5013 raz(y) oglądano.
artykułów : Rodzina - Destrukcja czy trwanie 31.12.2002
Rodzina i Dom Henryk Domański

Destrukcja czy trwanie

Ważnym czynnikiem opisującym społeczeństwo polskie jest niska ruchliwość przestrzenna ludności. Okazuje się, że zdecydowana większość (70 proc.) w dalszym ciągu mieszka w sąsiedztwie członków najbliższej rodziny, to znaczy w tej samej miejscowości lub gminie.



Autor : gabriela _DNIA 30-12-2002 - 14:23 | 4965 raz(y) oglądano.
Państwowa Inspekcja : QUO VADIS INSPEKCJO PRACY ? 30.12.2002 Artykuł P.Józefa Ślęzaka
Służba bhp Pożegnanie z bronią

Autor był długoletnim Okręgowym Inspektorem Pracy i doradcą Głównego Inspektora Pracy. Został ostatnio laureatem wyróżnienia ZŁOTE SZELKI w kategorii najlepszy autor. W roku 1990 był jednym z dwóch kandydatów na stanowisko Głównego Inspektora Pracy. W obecnej sytuacji - zmian na najwyższych stanowiskach w PIP refleksja autora może okazać się przydatna.

Redakcja

Miłośnicy twórczości Ernesta Hemingwaya wybaczą mi zapożyczenie tytułu jego powieści. Jest przecież coś na rzeczy, gdy patrzę na ponad 40 lat mojej działalności w inspekcji pracy, przypominającej pole bitwy, przerwanej równie bezceremonialnie, jak rozstanie bohatera powieści z armią. Może tylko powieściowy sąd wojenny był mniej bezduszny.

Z inspekcją pracy związałem swój los w 1961 roku, mając 25 lat. Zaliczam siebie do pasjonatów ochrony pracy. W tej służbie byłem pozbawiony poczucia humoru. Wychowany na Górnym Śląsku w czasach, gdy tak znaczyło tak, a nie znaczyło nie, popadałem ustawicznie w konflikt z ludźmi relatywizującymi problemy oraz zwyczajnymi cwaniaczkami. Taka postawa rodziła zaciekłych wrogów, także w kręgach kierowniczych PIP, zwłaszcza po 1990 roku. Mimo to, po zakończeniu pracy w PIP, postanowiłem podzielić się swoimi refleksjami, czyniąc to z moralnej powinności, ale również dla ochrony pracy, która ostatnimi laty jakby rozpływała się we mgle.

Przegrana runda

Nie ulega wątpliwości, że nasz system ochrony pracy przegrał pierwsze starcie w walce o elementarne prawa pracownicze w zderzeniu z dużymi pieniędzmi, bezlitosnymi prawami gospodarki rynkowej oraz nową generacją oszustów. Odwieczny konflikt między pracą a kapitałem pokazał swoje groźne oblicze, a przy tym bezradność Państwa. Kompozycja kapitału państwowego, rodzimego prywatnego i obcego, wytworzyła osobliwego mutanta, który czyni spustoszenie niczym wytwór Frankensteina.

Następuje widoczna marginalizacja znaczenia i roli Państwowej Inspekcji Pracy, której przecież kodeks pracy poruczył nadzór nad przestrzeganiem prawa pracy, a która nie ma nic do powiedzenia w sytuacji łamania praw pracowniczych na wielką skalę. Jest nim niewątpliwie długotrwałe niewypłacanie wynagrodzenia za pracę tysiącom pracowników. Mógłby, co prawda, inspektor pracy przyłożyć nawet 500-złotowy mandat, o ile zdoła zidentyfikować osobę za to odpowiedzialną. Ale co to zmieni? Można powiedzieć, używając metafory piłkarskiej, że inspekcja pracy gra w klasie "C", podczas gdy sprawy rozgrywają się na poziomie reprezentacji kraju.

Organy nadzoru nie mają skutecznych środków prawnych, adekwatnych do obecnych potrzeb, aby w sytuacjach naprawdę groźnych, wywołujących sprzeciw tysięcznych załóg, a przy okazji całego społeczeństwa - móc przywrócić porządek prawny.

Czy dostosowano formy, metody i kierunki pracy operacyjnej PIP do zmieniających się wokół warunków? Skuteczność działania PIP paraliżuje rozpasana biurokracja, a wysiłki i procedury obsługi potrzeb własnych urzędu zyskują prymat względem działalności podstawowej.

Cóż więc można i koniecznie trzeba zmienić w działalności PIP, chociażby w obszarze bhp, by mogła lepiej wpływać na stan warunków pracy, celniej lokować swoje możliwości oddziaływania na oporną rzeczywistość, gdy wiadomo, że obejmuje ona zaledwie 5% ogółu pracowników zakładów pracy kontrolowanych każdego roku. To prawdziwy dylemat, któremu powinna towarzyszyć refleksja, czy nie robi się czegoś za późno? Refleksja ta staje przed wszystkimi pracującymi w instytucjach sprawujących pieczę nad określonymi dziedzinami życia.

Ile razy, odczytując z łatwością prawdę o przyczynach katastrof, awarii, wybuchów, zaniedbano interwencji, które mogłyby zapobiec podobnym wypadkom w innych zakładach pracy, mających identyczne zagrożenia. Czy zaniechanie interwencji to tylko problem moralny, czy też odpowiedzialności zapisanej w art. 231 kk, mówiącym o niewypełnieniu obowiązków urzędniczych ze szkodą dla interesu publicznego? Czas niebawem pozwoli ustalić te relacje.

Wkrótce, mam nadzieję, okaże się, że działania wyprzedzające tragedie, wykorzystujące już zaistniałe zdarzenia wypadkowe, staną się najważniejszą powinnością inspekcji pracy, dysponującej specjalistyczną wiedzą i materiałami niedostępnymi zwykłym śmiertelnikom. Nie stać nas na luksus gapiostwa!

Pragnę zatem przedstawić kilka wniosków w sprawie działalności i roli inspekcji pracy w zupełnie odmienionych warunkach, w umiarkowanej nadziei, że doczekają się choćby tylko zrozumienia.

Główne zadanie to bhp

Po pierwsze - potrzebna jest głęboka reorientacja całej inspekcji pracy oraz jej struktur na dziedzinę bezpieczeństwa i higieny pracy. Nie tylko dlatego, że nadzór i kontrola tej dziedziny, mającej oczywisty prymat względem innych, należy do szczególnych ustawowych powinności tego organu. Na tym polu Państwowa Inspekcja Pracy dysponuje bowiem stosunkowo najsilniejszymi środkami prawnymi spośród tych, które okazały się niewystarczające w starciu z nową rzeczywistością. Każdy dobry dowódca podejmuje walkę tam, gdzie widzi szansę powodzenia. Potrzebna jest głęboka zmiana jakościowa działalności w omawianym obszarze. W tym celu staje się pilną potrzebą, aby:

- Powołać przy Głównym Inspektorze Pracy krajową komisję bezpieczeństwa i higieny pracy złożoną z najlepszych, doświadczonych inspektorów pracy, na wzór działającej od wielu lat komisji prawnej. Najwięksi mędrcy nie zrozumieją, dlaczego jest komisja prawna, a nie ma komisji bhp, której obszar zainteresowań byłby nieporównanie większy, bardziej złożony i bardziej przydatny.

Komisja powinna analizować i przetwarzać ważne informacje z dziedziny bhp, być prawdziwą kuźnią koncepcji działania, propagatorką nowoczesnej wiedzy o zagrożeniach zawodowych, wskazując na optymalne zastosowania w zakresie środków prawnych, jak i organizacji pracy. Jeśli ktokolwiek sądzi, że wiedza w omawianej dziedzinie jest wystarczająca wśród ogółu inspektorów pracy, to jest w wielkim błędzie, a bezpieczeństwa i higieny pracy nie można się nauczyć raz na zawsze!

- Utworzyć własny ośrodek diagnozowania i prognozowania kierunków działań PIP wobec szybko rozwijających się technik i technologii pracy, by móc przewidzieć skutki w sferze warunków pracy, ruchliwości kapitału gospodarki rynkowej. Dzisiaj PIP nie dokonuje badań "rynku" w zakresie swojej aktywności, aby w porę podjąć działania wobec nowych zagrożeń, które trzeba przewidywać. Tego obowiązku nie może podjąć nikt z zewnątrz.

Przykładem spóźnionej o kilka lat interwencji PIP są zmasowane obecnie kontrole warunków pracy kierowców autobusów turystycznych, będące wynikiem serii katastrof drogowych, w których zginęło 27 osób i 85 zostało rannych. Od dawna wiadomo było o żywiołowym rozwoju autokarowej turystyki zagranicznej, o tysiącach turystów przewożonych przez kierowców na trasach Warszawa - Madryt czy Kraków - Lizbona itd. Pokonanie takiej trasy na warunkach proponowanych przez biura turystyczne było wyczynem, którego kierowcy nie mogli dokonać nie igrając z losem. A jednak nikt, nie wyłączając PIP, nie podjął problemu na czas, by egzekwować system bezpieczeństwa przewozu, tak jak to dzieje się teraz! Jakoś się jednak dało!

- Wyposażyć PIP we własne zaplecze pomiarowo-badawcze stężeń i natężeń szkodliwych czynników środowiska pracy. Dzisiaj inspektorzy często opierają swoje decyzje na przestarzałych - w stosunku do czasu kontroli - pomiarach inspekcji sanitarnej, albo na pomiarach własnych, kontrolowanych zakładów pracy! To sprawia, że działalność na tym obszarze jest niewiarygodna i wyraźnie słaba. Alternatywą tego wniosku jest rezygnacja PIP z nadzorowania obszaru higieny pracy. Trzeciej możliwości nie ma!

Milczenie nad niekompetencją

Po drugie - niezbędne staje się wprowadzenie działań "śladem inspektora", jako elementu systemu doskonalenia pracy inspektorskiej. Jej dzisiejszy poziom pozostawia wiele do życzenia. Nie jest to opinia wyłącznie moja. Nieraz słyszy się o przygnębiających wyczynach naszych dzielnych inspektorów. Władze PIP dowiadują się o tym, rzecz jasna, ostatnie. Kontrolowani pracodawcy - odbiorcy działań inspektorskich - na ogół milczą, stosując utrwaloną w ciągu dziesięcioleci zasadę, aby się nie narażać. Im działanie pokontrolne inspektora jest bardziej niedorzeczne - tym głębsze milczenie adresata takich działań. Byłoby karygodną naiwnością sądzić, że czarne owce znajdują się tylko w policji, prokuraturze, czy wśród sędziów, natomiast nie ma ich w PIP.

Ale nie o czarnych owcach, a raczej o szarej większości inspektorskiej chciałbym teraz pisać. Do podjęcia problemu skłoniło mnie to, co widziałem, będąc wielokrotnie w zakładach pracy kilka dni po kontroli inspektora. Z przerażeniem zauważałem ewidentne zagrożenia, uchybienia przepisom bhp, których inspektor w ogóle nie podjął, choć "leżały na wierzchu" i były równie łatwe do zauważenia, jak i ważne dla bezpieczeństwa pracy. Po latach obserwacji stwierdzam z całą odpowiedzialnością, iż jest to zjawisko nagminne, występujące jak Polska długa i szeroka. Podkreślam, że chodzi o istotne zagrożenia, które powinny być dostrzeżone, mieściły się bowiem w programie kontroli i dotyczyły zagrożeń trwałych, które nie mogły się pojawić nagle, już po zakończeniu kontroli, choć i to się zdarza.

Dlaczego tak się dzieje? Można wymienić kilka przyczyn, a wśród nich:

- niedouczenie, niekompetencja,

- kontrole wykonywane byle jak, w pośpiechu i pogoni za wynikami statystycznymi,

- świadome unikanie spraw trudnych, kłopotliwych, zwyczajne tchórzostwo i wygodnictwo.

Poprzestanę na tej wyliczance, ponieważ nie mam dowodów na to, że klapy na oczach inspektorów to rezultat korupcji, której rzecz jasna wykluczyć się nie da. Trzeba zaś wiedzieć, że bhp cechuje wyjątkowa pojemność na działania udawane i bezwartościowe. Komputer wchłonie z równą obojętnością spreparowaną sieczkę informacji pokontrolnych, jak i sprawy naprawdę ważne.

Aby temu zapobiec trzeba wprowadzić stały element kontroli, właśnie śladami inspektora pracy. Tylko w ten sposób można przekonać się dowodnie o rzeczywistej wartości kontroli inspektorskiej. Każdemu inspektorowi powinna stale towarzyszyć świadomość, że po jego kontroli może się w każdej chwili pojawić inny inspektor. Kontrole "śladem inspektora" powinny stanowić ważny element aktywności nadzorczej wszystkich szczebli kierownictwa PIP.

Przedstawioną propozycję zgłaszałem w przeszłości co najmniej kilkakrotnie kierownictwu PIP, jak dotąd bez skutku.

Złym siedzieć na karku

Po trzecie - trzeba dokonywać pogłębionej analizy działań inspektora w zakładzie pracy, po każdym wypadku śmiertelnym i ciężkim, który powstał na ustabilizowanym odcinku frontu pracy. Trzeba zbadać, kiedy ostatnio, przed wypadkiem był inspektor w tym zakładzie - miejscu wypadku, czy podjął w nim działania i jaki był ich związek z eliminacją zagrożenia.

Jeśli okaże się, że zakład, mający znaczne potencjalne zagrożenie zawodowe nie był ostatnimi laty w ogóle kontrolowany, trzeba dociec, jakież to inne zajęcia były ważniejsze od kontroli zakładu o wysokim ryzyku zawodowym? Do takiego wniosku skłoniły mnie okoliczności wybuchu pyłu aluminium w jednym z zakładów pracy Gorzowa Wielkopolskiego i wielu innych, podobnych wypadków, które już wcześniej powinny spędzać sen z powiek inspektorowi pracy oraz jego zwierzchnikom. Takim zakładom inspektor powinien "siedzieć na karku". W przeciwnym wypadku, biegając "w koło Wojtek", będziemy wykonywali "robotę głupiego", nie wyciągając wniosków z tego, co niesie życie. Na łamach biuletynu "Inspektor pracy" powinny być publikowane komunikaty z omawianych badań wraz z wnioskami.

Trzeba przy tym dodać, że wprowadzona procedura "śladami inspektora" oraz badanie "działań inspektora w związku z wypadkiem" powinny być jawne i powszechne. Sama świadomość ich zastosowania może mieć moc uzdrawiającą. Jestem przy tym przekonany, że powyższe propozycje będą miały pełne zastosowanie w działalności innych organów kontroli państwowej.

Monitoring zagrożeń

Po czwarte - jest najwyższa pora, aby pod patronatem i przy głównym udziale PIP wprowadzić w III RP do powszechnej praktyki system monitoringu charakterystycznych i powtarzalnych zagrożeń zawodowych.

Kompletne opracowanie koncepcji monitoringu skierowałem jeszcze w maju 1997 roku do Głównego Inspektora Pracy. W numerze 2/2001 "A-OP" opublikowano też cały materiał.

Monitoring powinien być praktycznie podstawowym sposobem dotarcia do milionów zakładów pracy z ostrzeżeniem i poradą o tym, jakich niespodzianek (wypadków) można się spodziewać przy danym rodzaju działalności. Nowi pracodawcy w niemałym trudzie dopiero zdobywają i kształtują niezbędne umiejętności. Oby niskim kosztem. Za monitoringiem przemawiają liczne argumenty, spośród których zwłaszcza jednego nie można bagatelizować, a mianowicie, że miliony pracodawców w małych zakładach pracy działają w izolacji.

Powrócić do kopalń

Po piąte - trzeba czym prędzej przywrócić Państwową Inspekcję Pracy do sprawowania nadzoru i kontroli w kopalniach węgla kamiennego. Po uchwaleniu 6 marca 1981 roku ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy, która w myśl art. 11.1 miała objąć nadzorem i kontrolą wszystkie zakłady pracy - mocą porozumienia zawartego w 1983 roku między Głównym Inspektorem Pracy a Prezesem Wyższego Urzędu Górniczego "wyprowadzono" PIP z nadzoru nad kopalniami. Porozumienie to, całkowicie bezprawne, powzięte pod naciskiem potężnego wówczas lobby górniczego, pozostawiło całą problematykę ochrony pracy górniczej pod ziemią organom WUG. Jego przedstawiciel oznajmił 9 września br. w popularnej audycji "Sygnały dnia" (w programie I PR), że "ostatnie wypadki w kopalniach zachwiały systemem bhp w górnictwie węgla kamiennego". I co dalej?

"Porozumienie GIP-WUG" należy zaliczyć do większych przekrętów w prawie pracy ostatnich 20 lat. Niepokoi fakt długiego tolerowania przez Radę Ochrony Pracy, komisje sejmowe czy choćby Komisję Prawną Głównego Inspektora Pracy tego stanu bezprawia. Lobby górnicze zawsze dbało o to, aby nie dopuścić nikogo spoza środowiska górniczego do oglądania przerażających warunków pracy górników.

To lobby zniknęło, pozostały kopalnie ze swoimi problemami oraz antylobby.

Inspekcja pod strzechy

Po szóste - trzeba uczynić wszystko, aby doświadczenie i ponad 80-letni dorobek inspekcji pracy wprowadzić "pod strzechy" rodzinnych gospodarstw rolnych. Jak wiadomo, miliony tych gospodarstw pozostaje poza jakimkolwiek nadzorem Państwa w zakresie bezpieczeństwa pracy. Jednakże Państwo finansujące koszty ubezpieczeń społecznych rolników, stanowiących potężną pozycję budżetu, nie może nie interesować się tym, na co idą miliony złotych każdego roku.

Tymczasem stan warunków pracy rolniczej w polu i zagrodzie jest dzisiaj katastrofalny. Potrzebna jest pilna regulacja ustawowa, która umożliwi inspekcji pracy podjąć legalne działania prewencyjne bezpośrednio u rolnika.

Dalsze niedostrzeganie problemu jest zwyczajnie nieuczciwe.

Józef Ślęzak

(|2084 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : kodeks _DNIA 29-12-2002 - 17:47 | 3338 raz(y) oglądano.
artykułów : Znowu CO tlenek węgla w Kalwarii Zebrzydowskiej 29.12.2002
Wypadki -przykłady Małopolskie: 3 ofiary zaczadzenia
29.12.2002 12:37
Trzy osoby, w tym dwoje dzieci, zmarły dzisiaj w wyniku zaczadzenia w jednym z domów w Kalwarii Zebrzydowskiej - dowiedziała się PAP od Katarzyny Cisło z zespołu prasowego małopolskiej policji.

Policja ustaliła, że bracia, 11-letni i 15-letni, pojechali wczoraj do swej 62-letniej babci i zostali u niej na noc. Wieczorem napalili jeszcze w piecach węglowych.

Dzisiaj rano do mieszkania starszej kobiety usiłował się dodzwonić telefonicznie ojciec chłopców. Gdy to się nie udało, postanowił pojechać do Kalwarii Zebrzydowskiej.

Mężczyzna po przybyciu na miejsce wyważył wraz z sąsiadami drzwi. Wewnątrz znalazł martwych synów. Jego matka zmarła w trakcie reanimacji.

Oficer dyżurny wadowickiej policji wykluczył udział osób trzecich. Prawdopodobnie przyczyną śmierci było zaczadzenie.(PAP)

(|125 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : kodeks _DNIA 29-12-2002 - 00:05 | 3863 raz(y) oglądano.
artykułów : Pożegnanie z Przedsiębiorstwem Materiałów Ogniotrwałych S.A 28.12.2002
Gospodarka Pożegnanie z materiałami ogniotrwałymi.Artykuł zamieszczony w Gazecie Nowohuckiej, dodatku do Gazety Krakowskiej.Autor Jerzy Pałosz

250 pracowników musi odejść
Pożegnanie z materiałami ogniotrwałymi
Jeszcze w tym roku odbędzie się walne zgromadzenie spółki Przedsiębiorstwo Materiałów Ogniotrwałych. Prawdopodobnie ostatnie. Z 720 pracowników około 470 znajdzie pracę w dotychczasowej spółce KOMEX - "córce" PMO, która odtąd nazywać się będzie KOMEX-PMO. Przetrwa też spółka remontowa MAXBUD, świadcząca prace usługowe. KOMEX, wzmocniony częścią majątku Przedsiębiorstwa Materiałów Ogniotrwałych oraz około 10-procentowym udziałem austriackiej firmy INTERMINEX. Zapewni to spółce w miarę stabilne warunki do działania, a hucie - ciągłość dostaw materiałów o strategicznym dla niej znaczeniu.
Trudno, niestety, mówić o stabilności znacznej części pracowników. Około 250 spośród nich będzie musiało odejść. Jak zauważa Roman Kulka, szef NSZZ Pracowników HTS/PMO, sytuacja tych ludzi jest tym tragiczniejsza, iż odchodzą bez jakichkolwiek zabezpieczeń, wyjąwszy te, kóre wynikają z układu zbiorowego i kodeksu pracy. Bowiem praktyczni biorąc wszyscy, którzy mieli uprawnienia emerytalne lub do świadczeń emerytalnych już z PMO odeszli.
Sytuacja pracowników jest nadal bardzo trudna. Zrealizowano zaledwie zaległe wypłaty za wrzesień i 250 zł zaliczki za październik. Przed świętami otrzymali jeszcze po kilkaset zł. A także bony towarowe po 150 zł.
- Wielu ludzi nam pomogło. Najbardziej jesteśmy wdzięczni pracownikom spółki METALODLEW, którzy zorganizowali u siebie zbiórkę i przekazali nam 17360 zł w bonach towarowych - mówi Roman Kulka.
NSZZ Pracowników HTS/PMO ze środków uzyskanych od kolegów związkowych przydzielili przede wszystkim swoim członkom po 150 zł. Niestety, nie powiodła się zbiórka publiczna organizowana przez "Solidarność". Pozyskane kwoty są zbyt małe, aby móc rozdzielić je między wszystkich pracowników. Większe kwoty wpłyną zapewne od komisji innych struktur związkowych. Zakładowa organizacja "Solidarności" zwróciła się do kierowników wydziałów o wytypowanie osób najbardziej potrzebujących. Nie ma przy tym znaczenia przynależność związkowa.
Zdaniem związkowców, winę za upadłość i likwidację PMO ponoszą przede wszystkim dwa poprzednie zarządy. Przede wszystkim - dokonanie w ub. roku przez walne zgromadzenie podzielenie "papierowego" zysku w wysokości kilku milionów między udziałowców. Zdaniem związkowców, o podzieleniu zysku, zamiast przeznaczeniu ich na rozwój, zadecydowały prywatne interesy kilku największych udziałowców którzy - przewidując nadchodzące kłopoty - chcieli poprzez dywidendę wycofać zainwestowane w firmę pieniądze.
Wedlług Andrzeja Reczyńskiego, oprócz błędnej decyzji ubiegłorocznego Walnego Zgromadzenia Akcjonariuszy o smutnym końcu PMO zadecydowało odrzucenie propozycji HTS wniesienia aportu do majątku firmy. Przeważyły tu partykularne interesy głównych udziałowców, którzy obawiali się utraty kontroli nad firmą (wniesienie aportu zwiększyłoby bowiem udział HTS w kapitale akcyjnym, a więc i więcej głosów na walnym zgromadzeniu). Inną przyczyną było rozproszenie akcjonariatu.
Coraz częściej słychać głosy, iż błędem było odrzucenie propozycji Ropczyc, które chciały wejść do PMO jako inwestor strategiczny.
Tak czy inaczej, powstałe w styczniu 1993 r. Przedsiębiorstwo Materiałów Ogniotrwałych SA przechodzi do historii. Tylko ludzi szkodaÉ
Jerzy Pałosz
W roku 1951 rozpoczęto
budowę Wydziału Materiałów Ogniotrwałych huty, wówczas jeszcze im. Lenina. Produkty tego wydziału, głównie wykładziny szamotowe, były i są niezbędne dla produkcji hutniczej.
1 stycznia 1993 roku ówczesny Zakład Materiałów Ogniotrwałych HTS został przekształcony w spółkę akcyjną z przeważającymi udziałami pracowniczymi. HTS miał w niej tylko 35 proc. akcji. Ze względu na strategiczne dla huty znaczenie produktów PMO wszystko wskazywało, iż będzie to jedna z lepiej prosperujących spółek-córek HTS.
Przez kolejne lata, w szczególności w 1995, 1997 i 1998 r. stopniowo rozszerzano asortyment o najnowocześniejsze produkty. Załamanie przyszło około roku 2000. Przyczyny upadku spółki, która - na zdrowy rozum biorąc - powinna być trwale dochodowa, nie są do końca jasne dla opinii publicznej. Jerzy Pałosz


(|572 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : kodeks _DNIA 28-12-2002 - 23:56 | 3400 raz(y) oglądano.
artykułów : Tutaj dadzą jeść - Głodowa kuchnia 28.12.2002
Praca Głodowa kuchnia

Kuchnia w parafii na Wzgórzach Krzesławickich W Krakowie Nowej Hucie jest dla wielu jedyną szansą na posiłek
Fioletowe nosy, brudne łachy i smród. Ale też porządne płaszcze i godność w ruchach. Jedną cechę mają wspólną - nie patrzą w oczy. Zmuszeni do odpowiedzi, stanięcia twarzą w twarz, są agresywni. Krzykiem odreagowują złość na nędzę, niesprawiedliwość losu czy samych siebie.
Z garkuchni przy parafii Miłosierdzia Bożego na Wzgórzach Krzesławickich codziennie korzysta kilkadziesiąt osób. Przyjeżdżają tu z całej Nowej Huty - odległych Czyżyn, pobliskiej noclegowni, okolicznych osiedli wiejskich. Na talerz lub kilka gorącej zupy z chlebem. Często jest to dla nich jedyny posiłek. Pojawiają się tu różni ludzie. Bieda i nieszczęście zrównały ich ze sobą lepiej niż rzecznik praw obywatelskich, niż wszystkie ustawy świata. Są tu ci, których ciężką ręką dotknął niesprawiedliwy los i bezwzględne prawa recesji. Bezradni staruszkowie, którym po kilkudziesięciu latach wspólnego życia zabrakło żony, wiecznej opiekunki. Emeryci, którym po opłaceniu czynszu nie starcza pieniędzy na jedzenie. Bezdomni i bezrobotni.
Coraz więcej tu ludzi młodych, wciąż jeszcze dobrze ubranych mężczyzn. To efekt gospodarczego kryzysu. Niektórzy z nich jeszcze nie tak dawno paradowali w eleganckich samochodach, kierując własnymi firmami, śmiejąc się z niezaradnych, bez biznesplanu i pomysłu na życie. Silni i sprawni zdawałoby się znajdą jakąkolwiek pracę, żeby zarobić na kawałek chleba. Gdy okazało się, że okoliczności są silniejsze niż oni, załamali się. W ich oczach nie ma nadziei czy choćby desperacji, która kazałaby im szukać wyjścia. Poddali się i wegetują, siedząc przy jednym stole z bezdomnymi i żebrakami.
Parafialna kuchnia istnieje od ośmiu lat. Założył ją poprzedni proboszcz, ksiądz Gil. Zatrudnił kucharkę, włączył do pracy Parafialny Zespół Charytatywny.
Obecny proboszcz, ks. Jan Głód kontynuuje tradycję. Nie wygania nikogo, choćby przyszedł pijany, zataczając się na schodach. Każdy dla niego zasługuje na współczucie. Dla najbardziej cuchnącego żebraka znajdzie się miska zupy i kawałek chleba. A często i ubranie z zapasów przyniesionych przez dobrych ludzi. Część z przychodzących tutaj nie docenia jednak wyciągniętej ręki. Warczą i rzucają niedobrym spojrzeniem, złością odpowiadając na pytania. Gdzie mieszkam? Z czego żyję? A co ci do tegoÉ Tylko księdzu żaden z nich złego słowa nie powie. Frustracje próbują wyładować na kucharce, ale ta trzyma ich twardą ręką. Nie udaje współczucia, nie głaszcze po głowie. Czasem tym, którzy odnoszą się do innych szczególnie opryskliwie wypomni - co sam zrobił ze swoim życiem? Z czego jest taki dumny - że emerytki na niego grosze ze swojej renciny oddają?
Najliczniej reprezentowane sąÉbłędy młodości. Znudziło się jednemu z drugim życie z żoną i rodziną, pachniały mu przygody. Wyjechał do Huty, wielkiego miasta, coś zarobić, coś wydać, przygruchać sobie panienkę, poszaleć na balangach. A dziś nie jest łatwo być niebieskim ptakiem - dorywcze zarobki się skończyły, a flama wykopała za próg. Nałogowym alkoholikom szkoda dawać i kawałek szmaty, bo zaraz sprzedadzą na bełta. Ale są i inni - emerytka, która przepisała mieszkanie na swoje dzieci, a teraz mieszka na działce. Ci, którym nawet mimo uczciwej pracy nie starcza na chleb dla licznej rodziny. Dla tych zawsze znajdzie się dodatkowy bochenek, który przymują z pokorą i wstydem. Czym sobie zasłużyli?


(|513 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : kodeks _DNIA 28-12-2002 - 23:49 | 3995 raz(y) oglądano.
artykułów : Wszyscy byli odwróceni (1) Wieloletnia polityka przeciw Hucie Sendzimira
Gospodarka Wszyscy byli odwróceni (1)

Bardzo trudna sytuacja huty, degradacja społeczności nowohuckiej i samej dzielnicy nie są wynikiem jednego czy dwóch zdarzeń losowych lub jednej czy dwóch błędnych decyzji. Są efektem procesu, który z krótkimi przerwami trwał od roku 1990. Pracownicy HTS i mieszkańcy Nowej Huty mają prawo wiedzieć jak ten proces przebiegał i kto ponosi za niego odpowiedzialność
Pierwszym prezydentem Krakowa, który rozumiał problemy Sendzimira był Andrzej Gołaś, profesor AGH. Jedynym prezydentem, który chce odbudować Nową Hutę zaczynając od fundamentów, a nie od dachu, jest Jacek Majchrowski, profesor prawa. Pierwszym ministrem, który rozumiał znaczenie inwestycji w HTS był Marek Pol. Może dlatego, że jako były dyrektor "Tarpana" był pierwszym ministrem przemysłu III Rzeczpospolitej, który widział prawdziwego, żywego robotnika. Pierwszym ministrem, który zrozumiał znaczenie konsolidacji sektora był Janusz Steinhoff. Zbyt wielu było jednak dygnitarzy miejskich i rządowych, którzy wskutek niewiedzy, przesądów lub partykularnych interesów wyrządzili hucie i dzielnicy szkody chyba już niemożliwe do naprawienia.
Miasto przeciw hucie
27 października 1989 r. ówczesny dyrektor Wydziału Ochrony Środowiska, Gospodarki Wodnej i Geodezji Urzędu Miasta Krakowa nakazał hucie, aby od 1 stycznia 1990 r. zmniejszyła produkcję do 3 mln ton stali rocznie do czasu, gdy w hucie zostaną założone instalacje skutecznie chroniące środowisko naturalne.
Idea była słuszna, zastosowany środek był jednak drastyczny. Według ekspertyzy Instytutu Ochrony Środowiska w Essen, zmodernizowana huta powinna produkować 3,2 mln ton stali, a próg opłacalności produkcji wynosił 2,1 mln ton. Pomimo realizowanego już programu wyłączania najbardziej szkodliwych dla środowiska instalacji (m.in. zamknięto dwie taśmy w spiekalni nr 1, wielkie piece nr 1 i 2, piec tandem, piec martenowski, baterię koksowniczą i w końcu stalownię martenowską) i montowania urządzeń ograniczających emisję pyłów i gazów, limit produkcji stali został utrzymany.
Przygotowywany równocześnie plan modernizacji huty zakładał stopniową likwidację produkcji wyrobów długich i koncentrację na produkcji blach. Kluczową inwestycją miała być linia ciągłego odlewania stali (COS). Instalacja, którą wykorzystywało większość nowoczesnych hut, pozwalającą na oszczędności rzędu 40 dolarów na tonie stali.
Jednak we władzach miasta panował klimat niekorzystny wobec huty. Krążyły rozmaite pomysły, nawet tak fantastyczne, jak pomysł zamknięcia huty i wykorzystania jej terenu naÉ strefę wolnocłową. Argumentem był tu fakt, iż jest to największy w Małopolsce teren ogrodzony odpowiednio wysokim murem.
Gorzej, że w sprawie huty zaczęły się wypowiadać lokalne autorytety.
Memoriał Unii Demokratycznej
9 stycznia 1992 r. ukazał się memoriał grupy krakowskich posłów Unii Demokratycznej skierowany do władz państwowych, dotyczący Huty Sendzimira. Oprócz niewątpliwie słusznych postulatów (stworzenie instytucji powierniczej, która przejęłaby zbędny majątek HTS, częściowe oddłużenie huty) zawierał postulat piekielnie niebezpieczny - likwidację części surowcowej huty. Zdaniem autorów, zachowanie surowcowego charakteru huty uniemożliwiałoby utrzymanie norm ekologicznych, co - jak wykazała przyszłość - było założeniem błędnym. Protestowano przeciw gwarancjom rządowym dla zakupu COS. W postulacie zamknięcia części surowcowej użyto przy tym wręcz wzruszającego argumentu: obawę o nadmierną produkcję stali wobec produkcji w Katowicach iÉ Koszycach. Przypomnijmy gwoli ścisłości, iż Koszyce znajdują się w Słowacji. Dla wiecznej pamięci przypomnijmy nazwiska sygnatariuszy tego dokumentu: Krzysztof Kozłowski, Stanisław Handzlik, Józefa Hennelowa, Jan Maria Rokita, Tadeusz Syryjczyk, Jerzy Zdrada, Krzysztof Goerlich.
Nie kwestionując kompetencji autorów memoriału w sprawach hutniczych trudno nie zauważyć, iż HTS nie może być tylko hutą przetwórczą, bowiem nie ma w Europie walcowni gorącej blach opartej w całości na wsadzie z zewnątrz. Jest to wykluczone ze względów ekonomicznych.
Skutkiem memoriału było zablokowanie modernizacji huty na dwa lata. Gorzej, iż za sprawą memoriału pojawił się w kręgach rządowych pomysł "wycięcia" części surowcowej Sendzimira. Dodajmy - pomysł, który od czasu do czasu pojawia się do dziś.
Otrzeźwienie przyszło za późno
Bodaj jako pierwszy zrozumiał wagą sprawy Mieczysław Łabuś, przewodniczący komisji gospodarczej Rady Miasta. Na posiedzenie komisji zaprosił ekspertów z AGH. - Pamiętam, że pierwsze pytanie, jakie mi zadano dotyczyło przynależności do PZPR i "Solidarności". Odpowiedziałem, że do PZPR nigdy nie należałem, co spotkało się z ogólną aprobatą. Gorzej, że nie należałem także do "Solidarności", co jednak wzbudziło raczej zdziwienie, niż niechęć - opowiada jeden z ekspertów. W końcu jednak udało sią przekonać komisję, iż Rada Miasta nie może wytyczać kierunków modernizacji HTS, może i powinna natomiast wyznaczać normy ekologiczne.
Choć więc blokady ze strony władz miasta były stopniowo usuwane, jednak w końcu 1992 roku huta musiała zobowiązać się, iż nie będzie produkowała więcej, niż 3 mln ton stali rocznie.
Podatny grunt
Gorzej, że przesłanie memoriału Unii Demokratycznej trafiło na podatny grunt w kręgach rządowych. Zamówiony przez minister Henrykę Bochniarz raport firmy Proxy zakładał w tzw. drugim wariancie pozbawienie HTS nawet walcowni gorącej. Cykl produkcyjny miał się zaczynać od walcowni zimnej. To twórcze rozwinięcie myśli krakowskiego memoriału miało wracać przez kolejne lata, aż do czasów, gdy ministrem gospodarki został Janusz Steinhoff. Raport sporządzony przez tzw. konsorcjum kanadyjskie wprawdzie zakładał zbyt niską produkcję stali, lecz jako pierwszy postulował konsolidację polskiego hutnictwa.
Postulat ten nie mógł być jednak przyjęty przez ekipę rządzącą wyznającą zasadę "niewidzialnej ręki rynku". Przyjęto zasadę, iż wewnętrzna konkurencja polskich hut podniesie jakość produktu i obniży koszty. A działo się to w czasach, kiedy zaczęły już powstawać narodowe i ponadnarodowe koncerny hutnicze a konsolidacja była rzeczą oczywistą dla wszystkich, prócz naszych liberałów. Odrzucono koncepcję dofinansowania hutnictwa zalecając, aby inwestycje finansowano ze środków własnych (których huty nie miały) i kredytów bankowych. Czyżby nie zauważono, że w latach 1975-97 kraje UE dofinansowały swoje huty z funduszy unijnych, państwowych i regionalnych o 65 mln euro bezzwrotnej dotacji?
W ten sposób zablokowano modernizację HTS na wiele lat, a pewne szanse zaprzepaszczono bezpowrotnie. Jednak patrząc z perspektywy lat, dobrze się stało, że Sendzimir nie poszedł drogą wskazaną przez liberałów. Podzieliłby los hut: Baildon i Częstochowa, które modernizowały się za kredyty, osiągając najwyższe europejskie standardy nowoczesności. Dziś pierwsza jest zamknięta, a druga jest w stanie upadłości. Jak bowiem konkurować z dotowanymi hutami zachodnimi, jeśli oferuje się produkt obciążony spłatą kredytów? Jerzy Pałosz
DŁUGI HTS
Według stanu na listopad 2002 r. huta była winna miastu łącznie 60 mln 592 tys. zł z tytułu podatku od nieruchomości i opłat za wieczyste użytkowanie. Z tej kwoty 10,5 mln zł miało być umorzone poprzez przejęcie nieprodukcyjnego majątku huty o tej wartości. Do 8 listopada gmina przejęła wszakże tylko majątek huty o wartościÉ 147 tys. 820 zł.
Reszta należności ma być rozłożona na 24 raty miesięczne płatne od 30 czerwca 2003 r. Biorąc pod uwagę krytyczną sytuację dzielnicy, w znaczącej mierze spowodowaną działaniami lub zaniechaniami ze strony władz miasta, sprawiedliwość nakazywałaby, aby pozyskana kwota (o ile oczywiście uda się ją odzyskać) była przeznaczona na rozwój Nowej Huty, a w szczególności na tworzenie nowych miejsc pracy.
KOMENTUJĄ DLA NAS
Janusz Sepioł,
marszałek Małopolski
- Tak, możemy pomóc tej dzielnicy. Mam na myśli fundusze strukturalne Unii Europejskiej, które będą w naszej dyspozycji od 1 stycznia 2004 roku. Jeśli zostaną przygotowane sensowne projekty, będzie możliwe przeznaczenie funduszy na ich realizację. Mam tu na myśli programy dotyczące przystosowania stref poprzemysłowych zarówno dla ewentualnych nowych inwestorów, jak i na inne cele. Mam tu na myśli np. cele kulturalne i oświatowe. Wyobrażam sobie, że możliwe jest przekształcenie terenów dzisiejszego Centrum Administracyjnego HTS w obszar kultury i nauki, co można połączyć np. z pomysłem utworzenia tam Centrum Sztuki Współczesnej. "Urok" funduszy strukturalnych polega na tym, że udział własny pomysłodawcy wynosi tylko około 30 proc. wartości inwestycji.
Jacek Majchrowski,
prezydent Krakowa
- Kraków nie kończy się na II obwodnicy, a Nowa Huta jest tak samo Krakowem, jak Śródmieście. Pierwszym problemem mieszkańców tej dzielnicy jest praca. Aby myśleć o inwestycjach musimy zacząć od zinwentaryzowania majątku miasta. Ustalenia, co należy do miasta, co do HTS, a co jest własnością prywatną. Dalszy krok to uporządkowanie stosunków własnościowych. Wtedy będziemy w stanie przyjąć poważnych inwestorów. Szczególny nacisk chcę położyć na rozwój Specjalnej Strefy Ekonomicznej, która jest szansą od lat niewykorzystaną. Nie mogę pogodzić się z tym, by mieszkańcy Nowej Huty znaleźli się w pozycji biernych oglądaczy "Kiepskich". Do tej dzielnicy musi wrócić życie. Szczególny nacisk chcę położyć na sport. I ten większy - myślę tu o odbudowaniu KS "Hutnik" i ten mniejszy - środowiskowe kluby sportowe.
OPINIE
Co władze Krakowa powinny zrobić dla Nowej Huty?
Piotr Czarnecki
prezes ARG Kraków-Wschód
Podstawą jest stworzenie preferencji dla firm. Myślę tu o o zniesieniu wszystkiego, co możliwe z podatku w celu umożliwienia działalności gospodarczej - na razie płacimy za grunty tak samo jak za teren w Rynku, a atrakcyjność ich i zarobek są nieporównywalne. Nowa Huta przez ostatnie lata była inwestycyjnie zaniedbana - skrzyżowanie przy Stelli Sawickiego i nowy most wiosny nie czynią. Mamy nadzieję, że nowy prezydent zmieni sytuację - w końcu to Huta go wybrała.
Wanda
Zacharewicz-Białowąs
radna Dzielnicy XVII
Najważniejsza jest pomoc w likwidacji bezrobocia i położenie nacisku na bezpieczeństwo. Należy także zatroszczyć się o Starą Nową Hutę, w której domy prawie się już rozpadają. Dobrze by było, gdyby gmina weszła w prozumienie z gminami północnymi - najbliższa to Kocmyrzów- Luborzyca, które są już na pół zaawansowanym etapie przygotowań do budowy dwupasmówki i przygotować się do jej pociągnięcia do Krakowa. No i gdyby trochę miejskich imprez przeniesiono z Rynku na Plac Centralny, być może Kraków zbliżyłby się do Huty.
Mieczysław Łagosz
radny miasta
Należy zakończyć rozpoczęty Miejscowy Plan Zagospodarowania Przestrzennego terenów dookoła HTS dla inwestorów. Następnie poszukać ofert i zastanowić się nad specjalnym programem podatkowym dla Nowej Huty. Potrzeba także działań przy przekształcaniu huty. Czeka nas poważna debata wszystkich władz nad wypracowaniem przyzwoitego programu dla przyciągnięcia inwestorów. (fren)


(|1551 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : bhpekspert _DNIA 27-12-2002 - 09:16 | 3239 raz(y) oglądano.
artykułów : Śmierć w wannie -Przyczyna : Tlenek Węgla /CO/ 27.12.2002
Wypadki -przykłady Śmierć w wannie
Gazeta Krakowska

Piątek, 27 grudnia 2002r.

Dwoje mieszkańców Tarnowa zatruło się śmiertelnie tlenkiem węgla. Do tragedii doszło wczoraj nad ranem w domu jednorodzinnym. Wstępnie jako przyczynę zaczadzenia przyjęto wadliwe działania instalacji kominowej. Dramat wydarzył się w domu przy ulicy Braci Saków. 35-letni mężczyzna i jego o rok młodsza żona zaczadzili się podczas kąpieli. Ich ciała znalazł ojciec kobiety około godziny 4. Zaniepokoiła go kapiąca z sufitu woda. Śmierć musiała nastąpić szybko, małżonkowie nie zdążyli nawet zakręcić kranu. Te okoliczności wskazują, że tlenek węgla wręcz błyskawicznie osiągnął bardzo wysokie stężenie w powietrzu. W takich przypadkach już kilkanaście wdechów może być groźne dla życia, z powodu ostrej niewydolności krążenia i porażenia oddechu. W łazience pracował junkers, ale wszystko wskazuje na to, że nie on był przyczyną zatrucia. Wstępnie przyjęto, że tragedię spowodował umieszczony w piwnicy piec centralnego ogrzewania. W domu przerobiono instalację co, z gazowej na węglową. Przeprowadzone oględziny wykazały, że nie miała ona ,ciągu" - spaliny były cofane do wnętrza domu. Najprawdopodobniej właśnie taki ,zrzut" był przyczyną zatrucia.

Małżeństwo osierociło trójkę dzieci. 12-letniego syna oraz bliźniaki - dziewczynkę i chłopca w wieku 8 lat. Cała trójka trafiła do tarnowskiego szpitala. Nie stwierdzono u nich objawów zatrucia, ale pozostawionio na obserwację.

Oprócz wspomnianej rodziny w domu mieszkało jeszcze cztery osoby. Żadna z nich nie ucierpiała.

(|223 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : kodeks _DNIA 26-12-2002 - 08:41 | 4837 raz(y) oglądano.
artykułów : W drodze do Eldorado część I 26.12.2002
Gospodarka ZBIGNIEW BARTUŚ: Tajemnice wojny o handel - post scriptum

W drodze do Eldorado

Mamy w Polsce tylko jedną rodzimą sieć handlową, która dorównuje zachodnim gigantom. Wojna o polski rynek nie jest jednak jeszcze przegrana.



Autor : kodeks _DNIA 25-12-2002 - 17:41 | 5643 raz(y) oglądano.
artykułów : Jak Unia nas urządzi 25.12.2002
Gospodarka Jak Unia nas urządzi
W drodze do Europy
Chcemy w tym Raporcie, przygotowanym na zakończenie negocjacji w Kopenhadze, wyjaśnić – bo najwyższa już pora – czym Unia jest, a czym nie jest. Budzimy się więc, obywatele Polacy, 1 maja 2004 r. jako członkowie Unii i co widzimy za oknem?



Autor : Edward _DNIA 24-12-2002 - 05:35 | 4519 raz(y) oglądano.
artykułów : Łódzka zaraza 24.12.2002
Zdrowie Kolejne zawiadomienia o przestępstwie

Łódzka zaraza
Przez całe lata w łódzkich szpitalach utajniano przypadki zakażeń wewnątrzszpitalnych, fałszowano historie choroby oraz statystyki - zeznała w piątek w prokuraturze Mirosława Karpińska, emerytowana pracownica łódzkiego sanepidu. To ciąg dalszy w głośnej już sprawie śmierci czworga noworodków.

Szeroko o tej sprawie pisaliśmy w ubiegły wtorek. Po śmierci czworga noworodków zarażonych bakterią Klebsiella pneumoniae inspektorzy sanepidu przeprowadzili kontrole stanu sanitarnego łódzkich szpitali. Raport, który przedstawia wyniki inspekcji, jest wstrząsającą lekturą. W placówce im. Madurowicza, w której zmarły noworodki, sanepid odkrył śmiertelne szczepy bakterii w materacach dziecięcych łóżeczek. Ponadto kontrola ujawniła brak jakiegokolwiek reżimu sanitarnego, na salach - w tym operacyjnych - wykryto brud, pracownicy nie przestrzegali zasad bhp, sprzęt do dezynfekcji był przestarzały, personel nie znał procedur związanych z posługiwaniem się sterylnymi narzędziami. We wnioskach końcowych Urszula Polińska, dyrektor wojewódzkiego sanepidu, zalecała pilne zamknięcie placówki i jej gruntowne odkażenie.

Nie zrobiło to wrażenia na miejscowych decydentach. Urząd Marszałkowski, który jest organem prowadzącym "Madurowicza", nakazał dalszą normalną pracę. Szpital przygotowuje się też do otwarcia nowego oddziału porodowego.

Być może jednak dojdzie do zmiany stanowiska miejscowych władz. W czwartek Ilona Jakubowska, której syn Krzyś zmarł w szpitalu, złożyła do łódzkiej prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Jedno dotyczy śmierci dziecka, drugie błędu w sztuce lekarskiej. W czasie porodu lekarze zastosowali cesarskie cięcie. Przy okazji przecięli kobiecie jelito.

Sprawa wyszła na jaw w innym szpitalu. Jakubowska skarżyła się na ból brzucha. W "Madurowiczu" lekarze bagatelizowali sprawę, tłumaczyli, iż to normalne po cesarskim cięciu przy skurczającej się macicy. W tym czasie treść jelitowa wylewała się do otrzewnej. Doszło do zapalenia i konieczny był zabieg chirurgiczny. Kobieta nie zgodziła się na operację w "Madurowiczu". Wykonano ją w innym szpitalu i tam odkryto przyczynę zdrowotnych problemów.

Prawdziwą sensację w Łodzi przyniosła jednak piątkowa wizyta w prokuraturze Mirosławy Karpińskiej. W latach 1970-1996 była ona pracownikiem sanepidu. Prokuratorom opowiedziała o fałszowanych statystykach, kartach chorób pacjentów, wreszcie ukrywanych przypadkach zakażeń wewnątrzszpitalnych. - To szok - przyznaje prokurator prowadzący sprawę śmierci noworodków. - Jestem na emeryturze, wreszcie mogę mówić bez obaw - ogłosiła Karpińska.

I mówi, a jej zeznania to gwóźdź do trumny łódzkich szpitali. - W ciągu tych lat było kilkaset zakażeń we wszystkich szpitalach w Łodzi, ludzie chorowali, czasem umierali, ale rzadko wiedzieli na co - mówi Mirosława Karpińska. Podaje konkretne przypadki: nazwiska i daty. - Zastanawiamy się nad ekshumacją zwłok osób, o których mówi świadek - przyznają prokuratorzy. - Ale to nie takie proste, nawet odporne bakterie nie przeżyją w ziemi kilkunastu lat.

Na razie prokuratura poleciła ekshumować zwłoki czworga noworodków zmarłych w ubiegłym miesiącu. Chce porównać szczepy bakterii znalezione w ich ciałkach z tymi, które odkryto na szpitalnym oddziale. Byłby to koronny dowód w sprawie.

Mirosława Karpińska sugeruje, iż matactwa w szpitalach były dobrze znane ówczesnemu kierownictwu sanepidu. - Wszyscy działali wspólnie, by prawda nie wyszła na jaw, a ci, którzy chcieli protestować, byli zastraszani - stwierdza. Urszula Polińska, aktualna dyrektorka stacji, odmawia komentarzy w tej sprawie. - Mnie to nie dotyczy, pani Karpińska odeszła w 1996 roku, nie kierowałam jeszcze wtedy sanepidem - mówi tylko.

Karpińska utrzymuje, że i tym razem kierownictwo Szpitala im. Madurowicza próbowało ukryć prawdę. - Lekarze niemal do końca twierdzili, że śmierć dzieci to zbieg okoliczności, ale jednocześnie leczyli je właśnie przeciw Klebsiella pneumoniae, więc od razu wiedzieli, o jaką bakterię chodzi - wyjaśnia. - Poza tym ilość przypadków jest zaskakująca. Bakterie były tam od dłuższego czasu, dobrze się tam czuły i swobodnie rozmnażały.

Po rewelacjach Karpińskiej prokuratura zapowiada przesłuchanie wszystkich byłych dyrektorów sanepidu od 1970 roku.

MAREK BEROWSKI


(|590 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : kodeks _DNIA 23-12-2002 - 06:28 | 4316 raz(y) oglądano.
artykułów : Kolęda była już we wrzesniu 23.12.2002
Religia Kościół Kolęda zimą? Nigdy!
Po świętach Bożego Narodzenia kolędy w Janowicach Wielkich nie będzie. Powód? Ksiądz razem z ministrantami kolędował już we wrześniu. - Postanowiłem "trochę" pozmieniać w dotychczasowej tradycji. Od tego roku będę chodził z wizytą duszpasterską tylko we wrześniu - mówi ksiądz Rudolf Zioła, proboszcz parafii w Janowicach Wielkich.
Innych zmian nie będzie, uspokaja ksiądz Rudolf Zioła
Ksiądz z rozbrajającym uśmiechem wyjaśnia: - Zimno mi tak łazić po chałupach w styczniu. Jedni ludzie mają ogrzewane domy, drudzy nie. Przeziębić się można wchodząc to do ciepłego, to do zimnego. Poza tym mam chore nogi. A na lodzie i śniegu niebezpiecznie: poślizgnąć się można, potłuc - mówi. - Lepiej nie ryzykować. Człowiek już nie jest młody - dodaje.

Rudolf Zioła od 13 lat jest księdzem w Janowicach. Wcześniej żadnych rewolucji nie przeprowadzał. To jego pierwszy raz.

Bo ciepło na dworze
Padło, że kolęda będzie we wrześniu: w październiku nie wypada - bo różaniec. W listopadzie - msze za zmarłych.

- Wrzesień jest idealny na kolędę: Ciepło na dworze, dzieci z wakacji wróciły, dzień dłuższy, nie musiałem po ciemku chodzić. Tak jest bezpieczniej, nikt nie napadnie - tłumaczy ksiądz.

Nie przeszkadza mu, że w domach nie było choinki.

- Ludzie jakoś sobie z tym poradzili: ozdabiali drzewka owocowe, znosili jakieś gałązki - mówi ksiądz Zioła. - Kolęd nie śpiewaliśmy. Ale przecież są inne pieśni kościelne. Nie było problemu - wyjaśnia.

Janowice Wielkie. Wbrew nazwie to mała wioska koło Jeleniej Góry. Kilkadziesiąt rodzin, stacja kolejowa, szkoły, kilka sklepów, mały komisariat policji, kościół

Nie protestowali
Zmiany księdza Zioły mieszkańcy Janowic Wielkich przyjęli ze zdziwieniem.

- Każdy stół białym obrusem zaścielił, świeczki postawił, wodę święconą, no i kopertę dla księdza - mówią. - Tak jakoś dziwnie było. Bez atmosfery: ani śniegu, lato za oknami, a tu ksiądz z dzwoneczkami od domu do domu łaził. Jakoś nie tak - kręcą głowami. Nie chcą podawać nazwisk. Boją się krytykować księdza.

- Dziecko do komunii za rok wysyłam. Lepiej nie ryzykować - dodają.

Ludzie starali się zrobić atmosferę świąt: przyozdabiali rośliny doniczkowe, drzewka w ogrodzie, na stołach postawili "drzewka szczęścia". Zawisły bombki, choinkowe łańcuchy

Kolęda bez kolęd
- Bez śpiewania kolęd się obyło. Modlitwa, krótka rozmowa. Wiadomo. Ksiądz musiał się dowiedzieć, co tam u jego owieczek słychać - mówią mieszkańcy. - Tylko tak bez śpiewania kolęd było nieświątecznie. No bo co człowiek zaśpiewa we wrześniu: "Żółty, jesienny liść?" A i "Wśród nocnej ciszy" nie wypada jak za oknem upał

Niektórzy z nich się boją, że ksiądz zrobi jednak jeszcze jedną "rundę" po domach w styczniu. - I znów trzeba będzie kopertę dać. A co? Nie przyjmie człowiek pasterza?

- Albo co gorsze inne zmiany powprowadza: święta poprzenosi, post kiedy indziej zrobi - mówią.

Ksiądz Zioła uspokaja: - Innych zmian nie będzie. A i po kolędzie drugi raz nie będę chodził po świętach - dodaje. - Następnym razem dopiero w przyszłym roku, we wrześniu - dodaje.

Tylko zwyczaj, nie reguła

- Nie ma żadnego przepisu czy reguły, określającego kiedy się chodzi po kolędzie - tłumaczy ksiądz Kazimierz Sowa, prezes zarządu Radia Plus. - To tylko przyjęty zwyczaj, że po kolędzie chodzi się po świętach.

Według księdza Sowy są diecezje, gdzie po kolędzie chodzi się wcześniej. Jako tego przykład podaje Śląsk, gdzie kolędowanie odbywa się już w adwencie, czyli od początku grudnia. Wcześniejsze kolędowanie praktykowane też jest m.in. na Górnym Śląsku i w części Bielska.

- Dzięki temu księża mają więcej czasu na spotykanie się z parafianami i ich bliższe poznanie. Czy taki też cel przyświecał temu konkretnemu księdzu, czy też miał inne motywy, nie potrafię powiedzieć - dodaje ksiądz Sowa.




(|602 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : bhpekspert _DNIA 22-12-2002 - 23:55 | 8690 raz(y) oglądano.
artykułów : W drodze do Eldorado Część II 23.12.2002
Gospodarka ZBIGNIEW BARTUŚ: W drodze do Eldorado (2)

Groszek z komputerem

Kawa i Wawerski mają cel - wykrojenie kawałeczka z tortu polskiego handlu.
Kawałeczek to 2 mld zł rocznie.
Centrum logistyczne Eldorado w Lublinie.
Zaczęło się jak w opowieściach o wielkich fortunach z Doliny Krzemowej. W 1990 r. "Amerykanin" założył malutką firemkę w wynajętym garażu. Wkrótce dołączył doń kolega. Ich Krzemowa Dolina nie leżała wprawdzie w Kalifornii, lecz na jednym z osiedli w Lublinie.
Pierwszy milion starych złotych zarobili na soczkach, ale komputery szybko zaczęły odgrywać w ich działalności ważną rolę. Efekt przeszedł wszelkie oczekiwania: garażowa firemka przeistoczyła się w największą polską sieć handlową. Jedyną, która na taką skalę skutecznie stawia czoło potężnej zachodniej konkurencji.

Artur Kawa miał w 1990 r. 28 lat, Jarosław Wawerski był o rok młodszy. Znają się prawie od urodzenia, pokończyli te same szkoły, studiowali na Wydziale Elektrycznym Politechniki Lubelskiej. U schyłku lat 80. wyjechali do Stanów. - Tułaliśmy się przez dwa lata za chlebem - przyznaje Kawa. I po chwili dodaje: - Przesiąknęliśmy na dobre amerykańskim myśleniem.
W 1990 r. z zarobionymi dolarami zaczęli ziszczać amerykański sen. - Nie odpowiadała nam robota na etacie w państwowym zakładzie. Zachęceni szansami stworzonymi przez Balcerowicza, postawiliśmy na biznes - tłumaczy Kawa
Hortex startował wtedy z sokami w kartonach. Dziś może się to wydawać nieprawdopodobne, zwłaszcza młodzieży, ale Polacy nie byli wtedy przekonani do tej nowinki, a Hortex nie miał pomysłu na jej skuteczną sprzedaż. Kawa pomysł miał. Został dystrybutorem soków, co oznaczało również to, że musiał od zera nauczyć polskich handlowców, jak je eksponować i zachęcać klientów do kupowania. Szło mu przyzwoicie, garażowe centrum dystrybucyjne szybko stało się za ciasne. Zwłaszcza że odbiorcy zaczęli nagabywać: Fajnie się z panem handluje, panie Artku, może by pan poszerzył asortyment?
Kończył się przełomowy 1990 r. Kawa był już przekonany do rozwinięcia biznesu, Wawerski, który od pewnego czasu mu pomagał, też doszedł do wniosku, że robota na państwowym źle rokuje na przyszłość. Reformy Balcerowicza stworzyły zupełnie nową rzeczywistość. Przede wszystkim każdy mógł zarejestrować firmę i zostać przedsiębiorcą - bez względu na wykształcenie.

Każdy miał być kowalem swego losu. Elektryk z Gdańska został politykiem i wywrócił świat komunistyczny do góry nogami. Od reszty Polaków zależało, co zrobią z wywalczoną wolnością. Inżynierowie elektrycy z Lublina postanowili sami budować Eldorado - i założyli spółkę cywilną o tej nazwie.
Włożyli w spółkę po 10 tys. dolarów zarobionych w Ameryce. Kupili auta dostawcze. - Można było korzystać z dwuletniego zwolnienia z podatku dochodowego i reinwestować zyski, co pozwalało rozwijać firmę - wspominają. Wkrótce mieli największą hurtownię spożywczą w Lublinie.
Dobre polskie, bo dobre
- Może to brzmi staroświecko, ale mają etyczne podejście do biznesu - chwalą ich zgodnie detaliści od lat współpracujący z Eldorado. - To nie jest jakiś wilczy kapitalizm, nastawiony na szybki zysk. To długofalowe myślenie o kliencie: niech on będzie zadowolony, to wróci, będzie lojalny, wierny i wszyscy będziemy zadowoleni.

Kupcy, a także producenci, mówią o partnerskim podejściu do handlu, które jest podstawową cechą lublinian - rzadko spotykaną w przypadku obcych gigantów handlowych. Kolejną zaletą jest opiekuńczość. Pod tym pojęciem kryje się wiele usług, jakie Eldorado bezpłatnie świadczy swym partnerom. Może dlatego kupcy zawsze współpracowali z Eldorado chętnie i rekomendowali je kolegom? Może dlatego udało się inżynierom rozszerzyć biznes najpierw na całą Lubelszczyznę, a potem na Mazowsze, Podkarpacie, Białostocczyznę, a ostatnio także część Małopolski?
- Niektórzy twierdzą, że na wschodzie preferujemy Eldorado, bo to jest firma polska, że dlatego obcy dystrybutorzy mają przechlapane. A to nieprawda - tłumaczy Andrzej Bednarski z Rzeszowa. - Eldorado jest po prostu lepsze, ma konkurencyjną ofertę i bije innych na głowę standardem obsługi. Możemy się tylko cieszyć, że jest polskie.
Od korbki do Internetu
Eldorado dostało ostatnio nagrodę dla najlepiej zinformatyzowanej firmy handlowej. Niektórych szokuje, że inżynierowie biznesu starają się być zawsze o krok przed zachodnimi gigantami, dysponującymi przecież nieporównywalnie większym kapitałem i doświadczeniem w organizacji sieci handlowej. Lublinianie uważają jednak, że skoro hipersieci mają więcej pieniędzy, to oni muszą mieć lepsze pomysły.
Kiedy w połowie lat 90. hipermarkety wkraczały do Polski, większość partnerów lublinian znała już na pamięć ich wizję firmy, w której wszelkie zamówienia od klientów docierają do centrali momentalnie - za pośrednictwem Internetu - i dzięki temu mogą zostać błyskawicznie zrealizowane. Wizja ta była z uporem wprowadzana w życie - jedyną przeszkodę stanowiły przez lata cherlawe łącza TP SA, której nagły przeskok od korbki do Internetu wydawał się niemożliwy.

Lublinianie komputeryzowali jednak co się dało. Już w 1991 r. komputery służyły im do fakturowania i zarządzania zawartością magazynu. Przy tworzeniu sieci pomagały z początku specjalistyczne firmy zewnętrzne. - Nie byliśmy zadowoleni, więc w 1995 r. stworzyliśmy własny dział informatyczny - wspomina prezes. Szefem został młody, zdolny absolwent politechniki. Prezesi na dzień dobry rzucili go na głęboką wodę: przedstawili mu konkretną wizję funkcjonowania sieci i zapytali wprost, czy ma pomysł na jej urzeczywistnienie.
Wizja była prosta: kiedy klient partnera handlowego Eldorado (np. sklepu spożywczego) kupuje cokolwiek, to informacja o tej transakcji dociera natychmiast do dystrybutora, a od niego - do producenta towaru. Ktoś kupił kilo cukru w sklepie w Rzeszowie? Eldorado wie, że trzeba to uwzględnić przy następnej dostawie.

Założenie numer dwa: właściciel każdego, najmniejszego nawet sklepiku musi mieć stały, internetowy dostęp do pełnej oferty Eldorado i za pomocą poręcznego programu może wszystko zamówić, wysyłając zamówienie wprost z komputera. Może to zrobić o każdej porze dnia i nocy. Wyśle zamówienie w niedzielę? Dostawa będzie następnego dnia.

Kiedy Kawa roztaczał te wizje w połowie lat 90., wielu pukało się w głowy. - Już widzę, jak 50-letnia sprzedawczyni surfuje po Internecie i jak w Wólce montują cyfrowe łącze dostępowe do sieci - ironizowali niektórzy, rezygnując z inwestycji w podobną działalność.

- Dziś obsługujemy przez Internet ponad 800 sklepów we wschodniej Polsce, a w kolejce stoją kolejni chętni - uśmiecha się prezes Kawa.

Eldorado realizuje pionierski program bezpłatnych szkoleń informatycznych dla partnerów handlowych. Zachodnim wielkoludom nie chciałoby się przyuczać w obsłudze komputera 50-letnich sprzedawczyń. Eldorado uznało, że mu się opłaci. Oprócz szkoleń zaoferowało właścicielom sklepów również tanie komputery i opiekę informatyków. Efekt jest widoczny. Dzięki komunikacji internetowej udało się nie tylko obniżyć koszty, ale i pozyskać nowych klientów, także spoza Lubelszczyzny, m.in. z Warszawy. Zarazem przywiązanie pozostałych do lubelskiej firmy wzrosło.

eHurtownia (czyli hurtownia elektroniczna) Eldorado, komunikująca się początkowo z klientami za pomocą poczty elektronicznej, wzniosła się szybko na jeszcze wyższy poziom. - Postanowiliśmy stworzyć specjalną platformę internetową, której podstawowym celem jest łatwa komunikacja pomiędzy producentem, dystrybutorem i sklepem. Dzięki tej platformie nasi partnerzy uzyskali też szybki dostęp do oferty współpracujących z nami producentów - wyjaśnia Artur Kawa.

Platforma ruszyła dokładnie dwa lata temu. Przekonywanie do niej partnerów, z których większość to sklepikarze o konserwatywnych poglądach, przypominało chwilami walkę z wiatrakami. - Sporo się napracowaliśmy - przyznaje prezes. Prezentacje, szkolenia, całodobowy serwis, opieka fachowców... Wszystko to kosztowało wiele wysiłku, ale już przynosi efekty. - Za pośrednictwem Internetu realizujemy zamówienia o wartości 20 mln zł miesięcznie - cieszy się Kawa. To wielki postęp - w całym zeszłym roku eHandel przyniósł 80 mln zł.

Platforma umożliwia partnerom Eldorado także drukowanie przelewów bankowych, nadzór nad należnościami, wystawianie faktur, a nawet czatowanie, czyli pogawędki w sieci. Każdy stały klient ma dostęp do strony przeznaczonej specjalnie dla niego i zawierającej wszystkie interesujące go dane (np. historię zamówień lub spis wszystkich wystawionych faktur). Zamawiającym bardzo ułatwia to życie. Druga platforma internetowa - eProducent - ułatwia życie producentom.

Kawa podkreśla, że nie ma czegoś takiego, jak system doskonały: administratorzy sieci stale pytają więc partnerów, co trzeba zmienić lub udoskonalić. Klienci obawiali się np. wysokich kosztów łączenia z Internetem. Informatycy stworzyli program, dzięki któremu można sobie szybko ściągnąć całą ofertę i przeglądać ją na komputerze przy rozłączonym Internecie. Dopiero po sporządzeniu zamówienia klient łączy się na chwilę z siecią, by je wysłać. Koszty są minimalne, tym bardziej że Eldorado podpisało z TP SA umowę, zgodnie z którą jego klientom udostępnia się łącza cyfrowe ze zniżką.

Tradycyjni sprzedawcy Eldorado, zbierający dotąd zamówienia od właścicieli sklepów, przeistaczają się teraz w ich opiekunów i doradców: pomagają w doborze asortymentu, efektywnym eksponowaniu towarów i prowadzeniu akcji promocyjnych. Bo lepsze obroty sklepikarzy to eldorado dla Eldorado.
Stokrotka na markety
Rok temu Eldorado otworzyło w Lublinie nowoczesne centrum dystrybucyjne. Kosztowało 20 mln dol. Zajmuje ponad 11 tys. m kw., tyle, co przyzwoity hipermarket zachodniej sieci. 8 tys. towarów dostarczanych ustawicznie przez ponad 400 producentów z całego kraju, 7 tys. odbiorców. Nieźle, jak na firmę wyrosłą z garażu z soczkami. A dochodzi do tego jeszcze 12 oddziałów-hurtowni w największych miastach południowo-wschodniej Polski, m.in. w Tarnowie. Od ponad roku Eldorado dynamicznie rozwija też sieć własnych supermarketów osiedlowych Stokrotka (dziewiętnasty otwarto tydzień temu), a także konsoliduje - pod marką Groszek - drobnych niezależnych sklepikarzy.

- Wybraliśmy polskie nazwy nie przez przypadek: dla kontrastu z zagranicznymi - i nie tylko - marketami - przyznaje Artur Kawa - Wychodzimy jednak z założenia, że samo namawianie do kupowania polskich towarów w polskich sklepach to absurd i nieuczciwość. Za polską nazwą musi się bowiem kryć pełny profesjonalizm i najwyższa światowa jakość. Wtedy dopiero można mówić: kupuj w polskim sklepie, bo jest najlepszy.

Szefowie Eldorado nie planują współpracy z obcymi sieciami handlowymi, choć wielu polskich dystrybutorów zdecydowało się na to. - Staramy się widzieć przedsiębiorstwo w perspektywie kilku lat, a hipersieci wcześniej czy później zbudują w Polsce własne centra logistyczne i uniezależnią się od polskich dystrybutorów. Za dwa lata powiedzieliby mi: panie Kawa, pan już nam nie jesteś potrzebny. I co wtedy? Niech tam sobie sieci biorą te swoje 30, 40, nawet 60 proc. rynku. Taka jest światowa prawidłowość i nie ma na to rady. We właściwym czasie nie stworzono u nas warunków do powstania silnych rodzimych sieci hipermarketów. Podbili nas obcy. Mleko się rozlało. My mieliśmy może trochę szczęścia, bo hipersieci pojawiły się na wschodzie Polski na samym końcu. Było więcej czasu. A może - to nieskromne, ale powiem - byliśmy bardziej profesjonalni?

Kawa uważa, że skupienie się na jednoczeniu drobnego handlu oraz ekspansji w mniejszych miastach i osiedlach pozwoli obronić przed zagranicznymi sieciami kawał polskiego rynku. W ciągu 8 lat Eldorado ma być firmą ogólnopolską - z czterema centrami logistycznymi, ponad 50 Stokrotkami i 870 sklepami zrzeszonymi w sieci Groszek. Celem jest zdobycie 1,5 proc. udziałów w polskim hurcie i detalu, którego wartość szacuje się na 140 mld zł. Oznaczałoby to wzrost przychodów spółki z obecnych 670 mln zł do ponad 2 mld rocznie. Jest to możliwe, bo co roku Eldorado zwiększa swe obroty o jedną czwartą.

Niektórzy uważają, że prędzej czy później Eldorado, wzorem wielu innych, sprzeda się obcym. Prezes Kawa twierdzi, że akcjonariusze spółki (wśród nich fundusze emerytalne, a przede wszystkim potężny Polish Enterprise Fund) są zdecydowani zachować jej polski charakter. - Alians z jakąkolwiek obcą siecią oznaczałby po prostu połknięcie Eldorado - tłumaczy prezes Kawa, który zachował jedną piątą udziałów w wartej ok. 100 mln zł firmie (Jarosław Wawerski ma jedną czwartą, dwa pakiety po ponad 6 proc. mają jego krewni). Nie wyklucza zarazem połączenia z którąś z polskich sieci i zbudowania wokół Eldorado jeszcze silniejszej konkurencji dla zachodnich gigantów.

Być może za kilkanaście lat to Niemcy i Francuzi będą się frasować, że polskie Eldorado otwiera w Berlinie i Paryżu kolejną Stokrotkę?


(|1844 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : kodeks _DNIA 22-12-2002 - 09:29 | 3280 raz(y) oglądano.
artykułów : Kolejny śmiertleny wypadek w kopalni 22.12.2002
Wypadki -przykłady Kolejny tragiczny wypadek w kopalni

26-letni ślusarz górniczy zginął, a inny górnik doznał lekkich obrażeń w wyniku wypadku, do którego doszło w nocy w kopalni "Borynia" w Jastrzębiu Zdroju - podał Wyższy Urząd Górniczy.

W szybie wydobywczym kopalni rozerwał się rurociąg ze sprężonym powietrzem. 26-letni pracownik zginął na miejscu, a 36-letni górnik trafił do szpitala z ogólnymi potłuczeniami, które nie zagrażają jego życiu.

"Pracownicy przeprowadzali kontrolę rurociągu sprężonego powietrza o średnicy 500 mm w pierwszym szybie wydobywczym kopalni. W pewnym momencie doszło do pęknięcia i rozerwania rurociągu" - powiedział PAP dyspozytor WUG.

Przyczyny i okoliczności wypadku bada Okręgowy Urząd Górniczy w Rybniku oraz specjalny organ górniczy zajmujący się kontrolą wykorzystywanych w kopalniach urządzeń. Jak dotąd nie są znane bliższe szczegóły wypadku.

Zmarły górnik to 33 w tym roku ofiara pracy w kopalniach węgla kamiennego. W całym ubiegłym roku w górnictwie węgla zginęło 24 górników.

Kopalnia "Borynia", gdzie doszło do wypadku, należy do Jastrzębskiej Spółki Węglowej SA. Właśnie w tej spółce doszło do najtragiczniejszego w tym roku górniczego wypadku. W lutym w kopalni "Jas-Mos" wybuch pyłu węglowego zabił 10 górników.

Poprzedni śmiertelny wypadek w górnictwie miał miejsce kilka dni temu w kopalni "Rydułtowy". Na czterech elektryków górniczych najechały wówczas wagony podziemnej kolejki. Jeden pracownik zginął, a trzech odniosło poważne obrażenia.

Przyczyną wypadku był niesprawny hamulec kołowrotu, na który nawinięta była lina napędzająca wagoniki. Ustalono też, że doszło do ewidentnego złamania przepisów pracy górniczej.

(|247 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : Edward _DNIA 22-12-2002 - 01:22 | 3905 raz(y) oglądano.
artykułów : OŚWIADCZENIE Polonii Amerykańskiej w sprawie wejścia do UE 22.12.200
Gospodarka OŚWIADCZENIE
KONGRESU POLONII AMERYKAńSKIEJ
W SPRAWIE PRZYSTąPIENIA POLSKI
DO UNII EUROPEJSKIEJ
Wobec dramatycznej sytuacji społeczno-ekonomicznej, w jakiej znalazła się Polska pod rządami poprzednich i obecnych elit politycznych, Kongres Polonii Amerykańskiej pragnie przedłożyć swoje stanowisko w sprawie ewentualnego przyjęcia Polski do Unii Europejskiej. Pragniemy przede wszystkim zwrócić uwagę na zagrożenia płynące dla Polski z tego przyjęcia.

1. Uważamy, że owe przyjęcie niesie ze sobą daleko idącą utratę suwerenności politycznej. Zagrożony jest polski parlamentaryzm i władza sądownicza. Ustawy i uchwały sejmu i senatu pozbawione będą polskiego, narodowego punktu widzenia na szereg spraw natury ekonomicznej, socjalnej, politycznej i duchowej. Decyzje zapadać będą w Brukseli, Frankfurcie i Strasburgu w naszych polskich sprawach i przekazywane Polsce do realizacji. Ta realizacja egzekwowana bądzie nie przez władze polskie lecz przez elity i urzędy unijne. Po dołączeniu do Unii Polacy staną się, narodem bez własnego państwa.

Kongres Polonii Amerykańskiej wyraża zdecydowaną dezaprobatę wobec tych idei, tego rodzaju procedur i wobec takowego systemu.

2. Po wejściu Polski do Unii nastąpi utrata suwerenności ekonomicznej. Polsce wyznaczane będą limity produkcyjne i eksportowe,tak w przemyśle jak i w rolnictwie, likwidowane będą cła zaporowe, zaostrzone zostaną normy techniczno jakościowe i sanitarne. Polska pozbawiona zostanie potężnych dochodów z tranzytu Wschód-Zachód oraz Północ-Południe.

ROLNICTWO I ZIEMIA

3. Nastąpi likwidacja chłopskich gospodarstw rodzinnych, produkujących tradycyjnie ekologiczną żywność. Ten ważny aspekt naszej rodzimej produkcji rolnej jest całkowicie przez administrację Unii ignorowany. W to miejsce wprowadzony ma być wielki agrobiznes, t.j. wielkoobszarowe farmy typu amerykańskiego, powiązane z wielkim przemysłem rolno-spożywczym. Niesie to ze sobą antyekologiczną chemizację i genetyczną modyfikację hodowli i upraw rolnych oraz gwałtowny wzrost bezrobocia na wsi.

Drobna i średnia własność chłopska oznacza zakorzenienie rodzin, ich stabilizację, osadzenie zarówno w środowisku społecznym, jak i w układzie gospodarczym. Oderwanie od takiej własności, jakie sugeruje polskiemu rolnictwu Unia, to zerwanie korzeni, a następnie rozproszenie. Ludzie pozbawieni ziemi i pracy będą wędrować za kawałkiem chleba. Rozpadać się będą rodziny, gminy, parafie.

Obecnie naród polski posiada jeszcze ziemię. Ziemię tą uprawia polska wieś. Ale o tę, ziemię rozpoczęła się, mordercza walka. Pod pięknie brzmiącymi hasłami - dopłat, dobrobytu, restrukturyzacji i modernizacji kryje się atak na polskich chłopów, na ich własność i tradycje polskiej wsi. Sposób zaś na rugowanie chłopów z ziemi jest taki sam, jaki zastosowano w przemyśle, pozbawiając rzesze pracowników i całą polską gospodarkę fabryk. Unijną metodą nadchodzących rugowań chłopskich jest więc przymus ekonomiczny.

Członkowie Kongresu Polonii Amerykańskiej nigdy nie poprą owych globalistycznych, antypolskich metod i idei. Mówimy NIE polskim organom państwowym zdążającym do rozbicia dotychczasowych, tradycyjnych i naturalnych struktur środowisk wiejskich, będących ostoją i matecznikiem polskości, patriotyzmu i katolicyzmu.

Zgadzamy się z poglądem, wywodzącym się z Zachodniej Europy, że dotychczasowa polityka rolna Unii prowadzi do katastrofy. Paradoksem jest, źe przy wysokich standardach sanitarnych i ochrony środowiska Unią raz po raz wstrząsają afery związane z produkcją żywności, a więc BSE, dioksyny, pestycydy itp. To właśnie skutek uprzemysłowienia rolnictwa i likwidacji małych gospodarstw. Paradoksem również jest, że polscy rolnicy, którzy używają stosunkowo mało chemii, muszą się przystosować do standardów Unii, a nie odwrotnie. Przestarzały model zachodni w Unii nie sprawdził się. Dlatego wsród rolników, szczególnie francuskich, ale również niemieckich, narasta ruch sprzeciwu wobec unijnej polityki rolnej. Głośno mówi się na Zachodzie o konieczności zmiany obecnej wspólnej polityki rolnej i o wprowadzeniu renacjonalizacji rolnictwa. To chłopi, rolnicy powinni decydować o budowie związków i wspólnot produkcyjnych zwiększających efektywność, atrakcyjność i zbyt produkowanej żywności. To oni sami mają prawo rezygnować z produkcji rolniczej, gdy znajdą inne, bardziej atrakcyjne możliwości. Zmiana wsi musi mieć charakter ewolucyjny, rozłożony na generacje.

Są to opinie i postulaty, pod którymi Kongres Polonii Amerykańskiej podpisuje się w całej rozciągłości.

Przyłączamy się do zapowiedzi Stanów Zjednoczonych o wstrzymaniu importu żywności z Unii. Zdajemy sobie sprawę z tego, że presja USA w tej kwestii jest ogromna, i że musi ona doprowadzić do określonych zmian. Zmiany te to właśnie renacjonalizacja rolnictwa. Polska popełniła błąd, otwierając granice na import żywności z UE. Straty, jakie ponosi z tego tytułu, wielokrotnie przewyższają skromną pomoc oferowaną przez UE w ramach SAPARD, PHARE i ISPA.

Wobec tych faktów Kongres Polonii Amerykańskiej z wielkim krytycyzmem odnosi się do polskich władz i podporządkowanych im środków masowego przekazu, zachwalających wspólną polityke rolną UE. Nie rozumiemy, że czynniki te nie zdają sobie sprawy z bankructwa tej polityki. Propaganda w Polsce obiecuje rolnikom deszcz pieniędzy, a tymczasem pieniędzy nie będzie, bez względu na to, czy Polska wstąpi do Unii, czy nie wstąpi.

Uważamy, że Niemcy w majestacie prawa unijnego mogą przejąc Ziemie Odzyskane, ponieważ polscy rolnicy nie posiadają do niej, z winy władz polskich, legalnych tytułów własności.

Znaczne obszary rolne w innych rejonach Polski przejdą w ręce obcokrajowców - Holendrów, Francuzów, Belgów, Szwedów i innych, co oznacza, ze Polacy zepchnięci zostaną do roli najemników.

Naród, aby trwać, musi zachować ziemię, ale także religię i narodową tożsamość. Gdy traci się ziemię, traci się wszystko. Naród bez ziemi traci swoje miejsce wśród innych narodów. Polska ma wejść do Unii oddając po drodze wartości podstawowe dla narodu: tożsamość narodową i tradycje. To jest cena nie do przyjęcia. Polacy staną się, nowoczesnymi najmitami, wędrującymi po tej, "zjednoczonej Europie" za jakąkolwiek pracą. Pozrywają wszystkie więzi społeczne łączące ich w naród i rozproszą się wsród innych narodów.

Kongres Polonii Amerykańskiej mówi stanowczo NIE dla takich "perspektyw".

4. Polska traktowana będzie jako rynek surowcowy (węgiel, miedź, siarka, produkcja rolna itd.), rynek zbytu dla towarów zachodnio-europejskich oraz jako rezerwuar taniej siły roboczej. Są to cechy kraju kolonialnego. Przy czym już teraz wiadomo, że polscy robotnicy przez długie lata nie będą mieli dostępu do rynków pracy w obecnych 15-tu krajach UE, borykających się z własnym wysokim bezrobociem.

Kongres Polonii Amerykańskiej nigdy nie zaakceptuje polityki rządu prowadzącej do ustawienia Polski w pozycji kraju wasalnego.

5. Przewiduje się, że polityka ekonomiczna UE w stosunku do Polski doprowadzi w najbliższym czasie do wzrostu bezrobocia z obecnych 3 milionów, plus 1 milion ukrytego bezrobocia na wsi, do poziomu 7 a nawet 7,5 miliona bezrobotnych. Bezrobocie może więc osiągnąć poziom 35%. Stagnacja ekonomiczna obecnej Europy Zachodniej nie pozwala w praktyce na realizację założenia o wolnym przepływie siły roboczej, a więc na rozładowanie obecnego i przewidywanego bezrobocia w Polsce.

Zakładany wolny przepływ kapitalu oznacza już obecnie ułatwiony transfer za granicę zysków wypracowanych w Polsce przez firmy zagraniczne, co oznacza blokowanie tworzenia nowych miejsc pracy, a więc jest czynnikiem powodującym wzrost bezrobocia.

6. Trwa proces przekazywania banków polskich w ręce bankierów zachodnioeuropejskich. Nie ma pewności, czy Narodowy Bank Polski pozostanie w rękach państwa polskiego.

7. Oblicza się, jak wiadomo, że Polska będzie wpłacała do skarbu, czyli do kasy Unii okolo 2,5 do 3 miliardów euro rocznie, a ile będzie otrzymywała nie wiadomo. Obiecywane "wielkie pieniądze" już przy temacie dopłat dla rolnictwa okazały się słowami bez pokrycia.

8. Nasza historia będzie fałszowana. Proceder ten już się rozpoczął. Następować będzie niszczenie tradycji narodowych i ducha narodowego, ograniczany i niszczony będzie tradycyjny polski katolicyzm i inne wyznania religijne.

9. Europą rządzi grupa, nie wybrana w żadnych wyborach. Oponenci, którzy kwestionują ich decyzje nie mają dostępu do mediów, zamyka się im drogę do głoszenia swoich poglądów na uniwersytetach lub są zwalniani z pracy. Są intelektualiści, którzy twierdzą, że Unia Europejska to nowy Związek Sowiecki. Widoczne są już symptomy dyktatury i totalitaryzmu. Twierdzą oni, że jedność europejska powstała z syntezy ideologii socjalistycznej i struktur mafijnych nie ma nic wspólnego ze zdrową integracją kontynentu europejskiego. Unia Europejska jest organizacją niedemokratyczną, a nawet antydemokratyczną.

10. Opozycja w Polsce ostrzega, że procesy zachodzące w Unii Europejskiej i w krajach postkomunistycznych zmierzają do stworzenia nowego totalitarnego systemu. Istnieje w Polsce stały komitet, który będzie zajmował się zagrożeniami płynącymi z Unii Europejskiej. Kongres Polonii Amerykańskiej uważa, że jest to działanie konieczne jako zdrowa przeciwwaga w stosunku do jednostronnej propagandy prounijnej.

11. Negocjacje wykazały, że ludzie tworzący Unię to buchalterzy. Dla tych ludzi nie istnieją takie pojęcia, jak: "ojczyzna", "patriotyzm", "wolność", "naród", "tradycje narodowe", "religia, "wartości duchowe", "solidarność" itd. Te wyższe wartości w jawny sposób zastępowane są twardym rachunkiem ekonomicznym i bezwzględną finansową kalkulacją.

12. Uważamy, że o przystąpieniu lub nie przystąpieniu Polski do Unii winno zadecydować ogólnonarodowe referendum. Zastrzegamy jednak, źe referendum to powinno się odbyć jedynie wówczas kiedy społeczenstwo polskie zostanie rzetelnie i wyczerpująco poinformowane nie tylko o korzyściach, ale przede wszystkim o wszelkich zagrożeniach, o których mowimy. Aby tak się stało fundusze Unii przeznaczone na informację powinny, wzorem Szwecji, być przeznaczone w 50 procentach na akcję informacyjną prounijną i w 50 procentach na akcję antyunijną. A tyczasem mamy do czynienia z faktem, że całość funduszy unijnych rząd polski przeznacza wyłącznie na szeroko zakrojoną propagandę prounijną. Wyrażamy naszą dezaprobatę wobec tego rodzaju praktyk. Sprzeciwiamy sie zdecydowanie działaniom najwyższych władz Rzeczypospolitej Polskiej, zmierzających do integracji Polski z Unią Europejską wbrew woli Narodu.

13. Pragniemy podkreślić, iż Norwegia, członek NATO, w wyniku ogólnonarodowego referendum, chroniąc swoją gospodarkę, do Unii Europejskiej nie weszła. Niech się Rodacy nad Wisłą nad tym zastanowią.

Godzi się przypomnieć, że z inicjatywy KPA miliony listów, kierowanych przez Polaków i Amerykanów polskiego pochodzenia do amerykańskich ustawodawców zdecydowały o przyjęciu Polski do NATO, a więc do paktu militarnego. Natomiast, w obliczu dostrzeganych przez nas zagrożeń, wzorem Norwegii zachowujemy rezerwe, w sprawie przyjęcia Polski do Unii Europejskiej.

14. Pamiętamy słowa polskiego premiera: "Rząd poda się do dymisji, jeżeli w referendum większość Polaków opowie się przeciwko przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej".

15. Władze polskie argumentują, że jeżli odrzucimy akcesję, to Polska zostanie sama na arenie międzynarodowej, zabraknie jej siły przebicia, przegra na rynkach międzynarodowych. Władze powtarzają, że dla Polski wstąpienie do Unii nie ma altematywy. Opierając się na opiniach ekspertów w tej materii, uważamy ten pogląd za największy błąd i podkreślamy, że altematywą dla przystąpienia jest po prostu nieprzystąpienie do Unii. Od Unii można coś uzyskać tylko wtedy, gdy alternatywą jest nieprzystąpienie. Grecja, Hiszpania i Austria swoje negocjacje z Unią opierały właśnie na takim założeniu.

16. Polska posiada doskonałe położenie geopolityczne. W jej interesie jest zachowanie pełnej suwerenności ekonomicznej. Suwerenność ta pozwoli jej na rownorzędne partnerstwo gospodarcze z krajami Unii. Brak tej suwerenności stawia ją w pozycji kraju drugiej lub trzeciej kategorii. Polska posiada wielu zdolnych i wykształconych ludzi, wielu specjalistów liczących się na arenie międzynarodowej. Posiada wielkie rezerwuary siły roboczej i bogactwa naturalne, wysoką kulture, i może z powodzeniem obejść się bez parasola Brukseli. Polska z jej potencjałem gospodarczym ma ogromną szansę wejścia, obok Unii, na wielkie rynki Rosji, Ukrainy, Białorusi, Rumunii, Bułgarii oraz innych państw południowo-wschodniej Europy, a także państw azjatyckich i południowo-amerykańskich. Ma również szanse szerszego wejścia na rynki Ameryki Północnej.

Kongres Polonii Amerykańskiej uważa, że Polska powinna z tej szansy skorzystać. W dotychczasowych układach i układzie oferowanym przez Unię Europejską nie ma, naszym zdaniem, i nie będzie miała szans konkurować z wyżej ekonomicznie stojącymi krajami Europy Zachodniej. Poza tym Unia Europejska nie jest unią celną, a więc nie może uniemożliwiać dostęepu polskich towarów na swój rynek. Swoboda handlu jest zagwarantowana postanowieniami WTO. Dlatego przystąpienie Polski do Unii nic nie poprawi, a nieprzystąpienie nie pogorszy.

Obecna polska gospodarka potrzebuje napływu obcego kapitału. Uważamy, że kapitał ten powinien być obecny, ale bez zobowiązań politycznych, które usiłuje Polsce narzucić Bruksela. Takim kapitałem mógłby być, między innymi, kapitał amerykański.

17. Drugą altenatywą mogłoby być przystąpienie Polski do NAFTA, tj. do Północno-Amerykańskiej Strefy Wolnego Handlu. NAFTA jest sukcesem gospodarczym. Po wejściu do tej strefy spadło, jak wiemy, bezrobocie tak w Meksyku jak i w Kanadzie. Odległość pomiędzy Polską a Kanadą, czy Stanami Zjednoczońymi i Meksykiem nie ma tutaj istotnego znaczenia. Wiemy, że do NAFTA ma wejść daleko położona Malezja, Turcja. Dlaczego nie mogłaby tego uczynić Polska?

18. Unia Europejska, to układ, w którym korupcja jest nieunikniona. Dysponowanie ogromnymi środkami finansowymi prowadzi do korupcji, bez względu na tworzenie piętrowych systemów kontroli.

19. Unia Europejska nie rozwiązała dotąd żadnego z ważnych problemów, z którymi borykają się społeczeństwa europejskie. Bezrobocie wzrosło, róznice poziomu życia powiększają się, poszerzają się dziedziny przestępczości, narkomania ogarnia coraz szersze kręgi, rośnie groźba kryzysów finansowych, degradowana jest nauka i kultura, moralność upada, narastają tendencje separatystyczne, pogoń za zyskiem niszczy ideały człowieczeństwa.

20. Obserwatorzy i analitycy zauważają, że Unia Europejska nie ma przyszłości. Jest to twór sztuczny, pełen wewnętrznych sprzeczności, budowany przez ludzi bez wyobraźni, bez szacunku dla historii, tradycji narodowych i bez szacunku dla własnych społeczeństw.

Struktura demograficzna Unii, wskazująca na to, że ludzi młodych, zdolnych do pracy, będzie mniej niż emerytów, mówi, że nastąpi rozsadzenie budżetów w krajach Piętnastki, a w dalszej kolejności rozpad Unii. Być może wyjście Austrii będzie pierwszym wstrząsem i początkiem tego rozkładu. Wtedy może nastąpi początek prawdziwego jednoczenia, opartego na zasadach, o jakich o wiele wcześniej myśleli ojcowie wspólnej Europy, Konrad Adenauer, Alcide de Gasperi czy Robert Schuman.

Idea zjednoczenia jest ideą fascynującą, ale tylko w tym wymiarze, jaki wywodzi się z głębokiego nurtu społecznej nauki Kościoła.

21. Wobec przytoczonych wyżej zagrożen i faktów Kongres Polonii Amerykańskiej wspiera polską opozycję wskazującą na zagrożenia związane z wejściem Polski do Unii Europejskiej.

Stanowisko nasze jest tym bardziej uzasadnione, gdy się zważy, że jesteśmy organizacją Amerykanów polskiego pochodzenia, którą obowiązuje nie tylko troska o dobro Polski, ale również lojalność wobec kraju, w którym żyjemy. W ekonomicznej walce konkurencyjnej zawsze będziemy stać po stronie Ameryki. Polska jako jedyny kraj Europy, darzący Stany Zjednoczone tradycyjną sympatią i podziwem, powinna szeroko otworzyć swoje rynki dla amerykańskich inwestorów bez jakichkolwiek zobowiązań politycznych i bardziej dynamicznie wchodzić ze swoimi produktami i myślą techniczną na zawsze chłonny rynek amerykański. Dotychczasowe działania polskiego rządu w tym zakresie uważamy za dalece nie wystarczające. Polskę w eksporcie do Stanów Zjednoczońych wyprzedzają takie kraje jak Tajwan, Korea, Japonia, Chiny, Meksyk, a nawet w pewnych branżach Afganistan. Ten stan rzeczy nie jest do zaakceptowania.

22. Jako Polacy na emigracji i Amerykanie polskiego pochodzenia, w przeważającej większości katolicy, jesteśmy przeciwni regulacjom prawnym Europy Zachodniej, dopuszczającym aborcję, eutanazję i małżenstwa homoseksualne. Tego rodzaju regulacje, sprzeczne z nauką Kościoła katolickiego, nie mogą mieć miejsca ani w Polsce ani w chrześcijańskiej Europie.

23. Popieramy projekt konstytucji europejskiej, w którym zawarta będzie zasada "Invocatio Dei". Obecny kształt duchowy Europy przez setki lat tworzony był przez chrześcijaństwo. Tak Polska jak i cała Europa od zarania dziejów związana jest z chrześcijaństwem. Obecni "twórcy nowej Europy" nie czują się związani tą tradycją.

Tworzą Europę bez chrześcijanstwa, bez katolicyzmu, bez Boga.

24. Stosunki pomiędzy państwem i Kościołem katolickim reguluje w Polsce konkordat. Negocjacje pomiędzy Unią i państwami kandydującymi dotyczą sfery polityki i ekonomii. Niewiele niestety słyszymy o negocjacjach dotyczących wyznań religijnych. Słyszymy natomiast o wykreślaniu z dokumentów unijnych takich słów, jak "chrzescijaństwo", "tradycje chrzescijańskie", "kultura chrześcijańska", "wartości religijne" itp. Dzieje się tak, ponieważ globalistyczna Europa ma być ateistyczna, ma być ugrupowaniem państw bez Boga, a więc ugrupowaniem takim, jakim był w sensie ideowym komunizm.

Nie ma w historii Europy żadnego systemu ideologicznego, który mógłby zastąpić chrześcijaństwo w roli fundamentu spajającego życie społeczne. Wszelkie próby takiego zastąpienia konczyły się tragicznie.

Oczywistym jest, że historycznie i kulturowo Polska przynależała i przynależy do Europy. "Polska - jak mówi Jan Pawel II - pragnie nadal trwać w Europie jako państwo, które ma swoje oblicze duchowe i kulturalne, swoją niezbywalną tradycję historyczną, związaną od zarania dziejów z chrześcijaństwem. Tej tradycji, tej narodowej tożsamości Polska nie może się wyzbyć... Rzeczpospolita Polska nie może niczego stracić ze swoich dóbr materialnych i duchowych, których za cenę krwi broniły pokolenia naszych przodków".

Kongres Polonii Amerykańskiej protestując przeciwko ateizacji Europy w całej rozciągłości identyfikuje się z przytoczonymi słowami naszego wielkiego Rodaka.

Na zakończenie Kongres Polonii Amerykańskiej wyraża swoją opinię, że porozumienie wynegocjowane w Kopenhadze nie zabezpiecza należycie polskich interesów i narusza podstawowe zasady Unii Europejskiej o równości praw i obowiązków wszystkich państw.

NIECH żYJE POLSKA WOLNA I NIEPODLEGŁA!

Edward J. Moskal
Prezes
KONGRESU POLONII AMERYKAńSKIEJ

Chicago, 18 grudnia 2002 r.

(|2672 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : Edward _DNIA 21-12-2002 - 08:11 | 4820 raz(y) oglądano.
artykułów : Choroba a zwolnienie z pracy 21.12.2002
Orzecznictwo Czy choroba uniemożliwia zwolnienie z pracy?
Wypowiedzenie umowy o pracę pracownikowi, który świadczył pracę, a następnie wykazał, że w dniu wypowiedzenia był chory, nie narusza art. 41 Kodeksu pracy.
Pracownik świadczący pracę w czasie orzeczonej niezdolności do pracy i jednocześnie zatajający fakt otrzymania zaświadczenia lekarskiego często pozostaje w przekonaniu, że świadczenie pracy odbywa się dla dobra pracodawcy i dlatego podlega on ochronie przed rozwiązaniem stosunku pracy. Kontrowersje związane z przedstawianiem lub nieprzedstawianiem zaświadczeń lekarskich najczęściej występują na tle problematyki wypowiadania umów o pracę. Zgodnie z art. 41 k.p. pracodawca nie może wypowiedzieć umowy o pracę w czasie urlopu pracownika, a także w czasie innej usprawiedliwionej nieobecności pracownika w pracy, jeżeli nie upłynął jeszcze okres uprawniający do rozwiązania umowy o pracę bez wypowiedzenia.
Ochrona przewidziana w tym przepisie polega na zakazie złożenia przez pracodawcę oświadczenia o wypowiedzeniu umowy o pracę we wskazanych okresach, co oznacza, że zaskarżenie przez pracownika dokonanego w tych warunkach wypowiedzenia umowy o pracę powoduje, iż sądy powinny uznać je za niezgodne z przepisami prawa pracy (por. wyrok Sądu Najwyższego z 17 listopada 1997 r. – I PKN 366/97, OSNAP 1998/17/505).
Przykład
Pracownik zataił przed pracodawcą fakt otrzymania 20 maja 2002 r. zaświadczenia o czasowej niezdolności do pracy i mimo choroby świadczył pracę. Zaświadczenie zostało wystawione na okres 2 tygodni. 27 maja 2002 r. otrzymał wypowiedzenie umowy o pracę. Następnego dnia dostarczył pracodawcy ww. zaświadcze nie o czasowej niezdolności do pracy. Czy wypowiedzenie będzie w takiej sytuacji skuteczne?
Pracownik był obecny w pracy, a zatajając fakt otrzymania zaświadczenia o czasowej niezdolności do pracy naruszył obowiązki pracownicze (np. obowiązek dostarczenia zaświadczenia pracodawcy) oraz uniemożliwił pracodawcy realizację jego obowiązków (np. obowiązku odsunięcia pracownika niezdolnego do pracy od jej wykonywania). Dlatego też w tej sytuacji pracownikowi nie przysługuje ochrona przewidziana w art. 41 k.p. Gdyby pracownik dostarczył zaświadczenie o czasowej niezdolności do pracy, a następnie świadczył pracę na prośbę pracodawcy lub dla dobra pracodawcy i za jego wiedzą, to pracownik będzie mógł domagać się uznania wypowiedzenia umowy o pracę za bezskuteczne z uwagi na jego sprzeczność z zasadami współżycia społecznego.
Wypowiedzenie a choroba pracownika
Niezdolność do pracy z powodu choroby jest przyczyną usprawiedliwiającą nieobecność pracownika w pracy, sama jednak niezdolność do pracy nie zastępuje i nie przesądza o nieobecności w pracy. Jeżeli omawiany przepis łączy zakaz wypowiedzenia umowy o pracę z faktyczną nieobecnością pracownika w pracy, a nie z obecnością w czasie trwania przyczyny usprawiedliwiającej nieobecność, to należy uznać, że pracownik świadczący pracę w czasie, gdy legitymuje się zaświadczeniem o czasowej niezdolności do pracy, nie podlega ochronie przewidzianej tym przepisem. Mimo jasno sformułowanej regulacji w tym zakresie Sąd Najwyższy w wielu orzeczeniach obejmował pracowników ochroną, stojąc na stanowisku, że wypowiedzenie pracownikowi umowy o pracę dokonane w czasie obecności pracownika jest bezskuteczne, jeżeli pracownik bez zbędnej zwłoki wykazał, że w dniu wypowiedzenia był niezdolny do pracy z powodu choroby (m.in. w uchwałach z 22 listopada 1968 r. – III PZP 21/68, OSNCP 1969/5/82, z 21 listopada 1975 r. – V PZP 5/75, OSNC 1976/6/120) oraz z 6 września 1991 r. – I PZP 41/91, PiZS 1991/11–12/65). Wypowiedzenie pracownikowi umowy o pracę dokonane w czasie jego nieobecnooci w pracy jest bezskuteczne, jeżeli pracownik bez nie usprawiedliwionej zwłoki wykaże, że w dniu wypowiedzenia był niezdolny do pracy z powodu choroby.
Odstępując od wyżej przedstawionego poglądu, Sąd Najwyższy w uchwale z 11 marca 1993 r. podjętej przez pełen skład Izby Administracyjnej, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych (I PZP 68/92, OSNCP 1993/9/140) stwierdził, że wypowiedzenie umowy o pracę pracownikowi, który świadczył pracę, a następnie wykazał, że w dniu wypowiedzenia był niezdolny do pracy z powodu choroby, nie narusza art. 41 k.p. Pogląd ten Sąd Najwyższy podtrzymał w wyrokach z 14 października 1997 r. (I PKN 322/ 97, OSNAP 1998/15/451), z 10 września 1998 r. (I PKN 287/98, OSNAP 1999/19/606) z 14 września 1998 r. (I PKN 323/98, OSNAP 1999/20/642). Nie można utożsamiać niezdolności do pracy ze zwolnieniem lekarskim od pracy, wystawionym przez lekarza z uwagi na niezdolność do pracy (wyrok Sądu Apelacyjnego w Gdańsku z 23 kwietnia 1996 r. – III AUR 370/96, OSA 1996/11–12/33).
Obecność w pracy
Wypowiedzenie umowy o pracę dokonane w czasie obecności pracownika w pracy jest skuteczne i w większości przypadków nie może być podważone przez pracownika na podstawie ochrony stosunku pracy wynikającej z art. 41 k.p., gdyż o bezskuteczności takiego wypowiedzenia decyduje wyłącznie nieobecność pracownika w pracy. Brak jest uzasadnienia dla zastąpienia wymagania nieobecności w pracy przesłanką choroby pracownika powodującą niezdolność do pracy. Przez obecność w pracy należy rozumieć stawienie się pracownika do pracy i świadczenie pracy, a więc wykonywanie obowiązków wynikających z umowy o pracę lub gotowość do jej wykonywania. Natomiast w rozumieniu art. 41 k.p. nie jest „obecnością w pracy” obecność pracownika w zakładzie pracy bez wykonywania pracy, np. przyjście pracownika w celu doręczenia zaświadczenia lekarskiego lub w celu pójścia do lekarza zakładowego ze względu na zły stan zdrowia, a także przerwanie świadczenia pracy z powodu choroby. Chodzi tu o rzeczywiste zaprzestanie wykonywania pracy.
Przykład
Chory pracownik w czasie zwolnienia lekarskiego stawił się w pracy w celu dostarczenia zaświadczenia o czasowej niezdolności do pracy. Gdy przyszedł do pracy zostało mu wręczone wypowiedzenie umowy o pracę. Czy pracownikowi przysługuje ochrona z art. 41 k.p.?
W takiej sytuacji należy przyznać pracownikowi ochronę przewidzianą w art. 41 k.p. – nie można bowiem uznać, że przyjście do pracy w celu dostarczenia zaświadczenia lekarskiego jest tożsame z obecnością w pracy.
Moment przerwania pracy z powodu wystąpienia objawów chorobowych, które uniemożliwiły dalsze świadczenie pracy, stanowi początek nieobecności pracownika w pracy w rozumieniu art. 41 k.p.
WAŻNE! Jeżeli mimo otrzymanego zwolnienia lekarskiego pracownik nadal wykonuje pracę, to czas pozostawania w pracy nie może być rozumiany jako usprawiedliwiona nieobecność w pracy chroniona art. 41 k.p.
Wykonywanie pracy jest aktywną formą obecności pracownika w pracy i sam fakt wykonywania obowiązków pracowniczych z reguły przemawia przeciwko późniejszym twierdzeniom pracownika o jego niezdolności do pracy.
Zakaz wypowiadania
Okres ochronny przewidywany w art. 41 k.p. rozpoczyna się z chwilą powstania przesłanki zakazu wypowiedzenia, tj. m.in. nieobecności pracownika w pracy z powodu choroby czyniącej go niezdolnym do pracy lub zaprzestania świadczenia pracy z tej samej przyczyny. Odmienna interpretacja, zakładająca, że pracownik obecny w pracy i pracujący w danym momencie – przy stwierdzonej niezdolności do pracy wskutek choroby – powinien być traktowany równocześnie jako nieobecny, nie znajduje usprawiedliwienia w treści art. 41 k.p. Z tych samych względów brak jest uzasadnienia dla rozciągnięcia ochrony prawnej przewidzianej w art. 41 k.p. na okres niezdolności do pracy, w którym pracownik jest obecny w pracy, mimo że okres ten został następnie objęty zwolnieniem lekarskim.
WAŻNE! Jeżeli w dniu dokonania przez pracodawcę wypowiedzenia umowy o pracę pracownik jest obecny w pracy i wykonuje swoje obowiązki wynikające z umowy o pracę, to nie korzysta on z ochrony przewidzianej w art. 41 k.p.
Nie można jednak odmówić pracownikowi ochrony przed wypowiedzeniem mu umowy o pracę w sytuacji, gdy jest faktycznie chory i niezdolność do pracy została stwierdzona orzeczeniem lekarskim, ale pozostał jeszcze w pracy z uwagi na niemożność opuszczenia stanowiska pracy, np. ze względu na brak zastępcy lub został wezwany do pracy przez pracodawcę i pracę świadczył dla dobra pracodawcy. Jeżeli chory pracownik świadczył pracę w czasie zwolnienia lekarskiego w interesie zakładu pracy, wypowiedzenie mu w tym okresie umowy o pracę może być sprzeczne z zasadami współżycia społecznego. Obowiązek wykazania, że wypowiedzenie umowy o pracę narusza zasady współżycia społecznego, ciąży na pracowniku.

(|1232 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : kodeks _DNIA 20-12-2002 - 07:55 | 4593 raz(y) oglądano.
artykułów : Nieletni Buntownicy
Przestępstwa Buntownicy na państwowym
Nieletni przestępcy mają lepsze warunki niż sieroty
Najbardziej zdemoralizowani, najbardziej zaburzeni emocjonalnie. Mają po kilkanaście lat, a zdążyli już zabić, zgwałcić i okraść. Za jednego z takich właśnie wychowanków zakładu poprawczego w Barczewie koło Olsztyna państwo płaciło 19 tysięcy złotych miesięcznie. To niemal osiem razy więcej niż kosztuje miesięczne utrzymanie dziecka w sierocińcu.
JOANNA KRUPA 2002-12-13
To skandal. Żyjemy w tak ciężkich czasach, człowiek wychodzi ze skóry, żeby zarobić na utrzymanie rodziny, a tacy bandyci żyją sobie na garnuszku państwa i to za jakie pieniądze! - denerwuje się ekspedientka z jednego ze sklepów w Barczewie. - Najgorsze jest to, że wszystko to idzie w błoto, bo nie uwierzę, żeby z tak skrajnie zdemoralizowanych ludzi wyrosło coś dobrego.
- To są wyjątkowo groźnie młodzi ludzie. W każdej chwili mogą zareagować irracjonalnie, dlatego trzeba stale ich pilnować - mówi jeden ze strażników.

Przeciętnego Polaka wiadomość o tak wysokiej sumie wydawanej na małoletniego przestępcę może zaszokować. Tym bardziej, że w niektórych sierocińcach niecałe dwa tysiące złotych musi wystarczyć na wszystko. - Nawet nie mamy co marzyć o sprawieniu dzieciom prezentów na Gwiazdkę, bo Ministerstwo Edukacji daje nam takie stawki, jakie im wychodzą z regulaminów - mówi dyrektorka domu dziecka w Lublinie.

Tymczasem według dyrekcji zakładu oraz departamentu sądów powszechnych Ministerstwa Sprawiedliwości, zarządzającego poprawczakami, tylko taka kwota jest w stanie zapewnić bezpieczeństwo przebywającym w placówce młodocianym oraz ich wychowawcom. Jednak według Najwyższej Izby Kontroli to niedopuszczalne, zwłaszcza że skuteczność resocjalizacji jest znikoma.

Jeden na jednego

Budynek zakładu poprawczego o zaostrzonym nadzorze wychowawczym znajduje się przy głównej ulicy Barczewa. Pod koniec XIX wieku mieścił się tu sąd grodzki. Potem dom z czerwonej cegły był siedzibą Służby Bezpieczeństwa. Gdy w 1968 roku zaczął pełnić rolę schroniska dla nieletnich, wyprowadzeniem na prostą trudnej młodzieży zajmowało się kilku wychowawców. Pokoje przypominały więzienne cele, nie było dostatecznej ochrony. Ale koszty utrzymania mieściły się w granicach średniej krajowej.

Dziś na jednego młodocianego przebywającego w tym poprawczaku przypada jeden wychowawca. Oprócz tego do jego dyspozycji jest zespół diagnostyczno-terapeutyczny i czterech strażników. Cały obiekt przez 24 godziny na dobę jest pod nadzorem kamer wideo. Potężna brama broni dostępu do środka osób niepowołanych. Cele stały się przytulnymi pokojami pomalowanymi we wszystkie kolory tęczy. Wszystko to sprawia, że NIK uznał placówkę w Barczewie za stwarzającą najlepsze warunki bytowe, ale również za najdroższą w całym kraju.

W 2000 roku 16 nieletnich odpowiadało za zabójstwo, 3,5 tys. - za spowodowanie uszczerbku na zdrowiu, a 1,8 tys. - za udział w rozboju. Kradzieży i wymuszenia dopuściło się blisko 13 tysięcy młodocianych, a włamanie miało na sumieniu blisko 24 tysiące małoletnich.

W ubiegłym roku było nieco lepiej. Za zabójstwa odpowiadało 20 młodocianych, nieco mniej miało na sumieniu udział w rozboju i gwałt. W napadach na sklepy i mieszkania uczestniczyło prawie 11 tys. małoletnich.
Wychowankowie, których obecnie jest w Barczewie dziesięciu, nie są tylko trudną młodzieżą. Na sumieniu mają takie same przestępstwa, jak dorośli recydywiści. Od zabójstwa, przez napad z bronią w ręku, włamania, do kradzieży. Wielu z nich ma już za sobą pobyt w areszcie śledczym. Najmłodszy skończył 16 lat, najstarszy ma prawie 21. Wszyscy trafili tu z półotwartych poprawczaków w całym kraju. - W zakładach, w których wcześniej przebywali, nikt nie potrafił sobie z nimi poradzić. Często dezorganizowali pracę całej placówki, wdawali się w konflikty z innymi wychowankami - mówi Irena Mysakowska, dyrektorka zakładu poprawczego w Barczewie. - U nas są klasyfikowani do poszczególnych grup, w zależności od stopnia demoralizacji.

Członkowie pierwszej, najtrudniejszej grupy, umieszczani są w pojedynczych celach, ze specjalną kratą uniemożliwiającą im dostęp do okna. Okno jest wprawdzie zakratowane, ale zdarzały się przypadki wybijania szyb. Do dyspozycji mają tylko łóżko.

W drugiej grupie w celach dodatkowo znajdują się stoliki, małe szafki i krzesła. Dojście do okna również nie jest możliwe. Trzecia i czwarta grupa ma jednak warunki, którymi nie pogardziłby niejeden student. Na ścianach wiszą plakaty polskich i zagranicznych gwiazd, na półkach pełno osobistych przedmiotów, m.in. maskotek, zdjęć dziewczyn i kartek pocztowych. Gdyby nie zakratowane okno przysłonięte firanką, można by pomyśleć, że to normalny pokój kilku nastolatków.

- Nie można przecież trzymać ich w takich warunkach, jakie panują w zapadłych więzieniach dla recydywistów. Nie rzucimy im zapchlonego materaca i dziurawej miski z jedzeniem. Oni są tu po to, żeby zrozumieć, na czym polega normalne życie - twierdzi Irena Mysakowska.

- Powinni dostać po tyłku i w końcu przejrzeć na oczy. Kiedyś w więzieniach czy poprawczakach nie było żadnych luksusów, ale nie popełniano tylu przestępstw. Sama świadomość kiblowania w złych warunkach odstraszała potencjalnych złodziei i zabójców. A teraz siedemnastolatek zabije staruszkę dla stu złotych, bo wie, że nawet jeśli go złapią, trafi na parę lat do ciepłego poprawczaka i wyjdzie na wolność - denerwuje się pan Marcin, student resocjalizacji, mieszkaniec Barczewa.



(Cały artykuł: 'Nieletni Buntownicy' |2049 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : bhpekspert _DNIA 20-12-2002 - 00:23 | 4106 raz(y) oglądano.
artykułów : Ksiądz na rykowisku
Religia Kościół Ksiądz na rykowisku

Wielebny staje przed sądem za to, że pieniędzmi, koniakiem oraz winem mszalnym chciał przekupić strażnika leśnego, który nakrył go w samochodzie z panienką.

Jacek Piwowarczyk pracuje w Nadleśnictwie Przytok – siedziba w Zielonej Górze. W październiku 2000 r. zauważył w lesie dwa samochody: Nissana Primerę oraz Volkswagena Golfa. Oba stały w miejscu niedozwolonym. Podszedł do Nissana i zapukał w zaparowaną szybę. – Straż leśna. Proszę okazać dokumenty – powiedział. W aucie coś zaszurało i gruchnęło. Mężczyzna zaczął gwałtownie kompletować garderobę.

– Nie pokażę żadnych dokumentów! – wydyszał do strażnika. – Ty też niczego nie pokazuj! Jedź stąd! – rozkazał siedzącej obok kobiecie. Niewiasta natychmiast posłuchała. Mężczyzna zaś wskoczył do Golfa i także się oddalił. Uciekali nadaremnie. Strażnik Piwowarczyk zapisał numery rejestracyjne obu samochodów i zrobił im zdjęcia.



* * *

Łatwo było ustalić, że właścicielem Nissana jest Tadeusz Z. mieszkaniec Grotowa. W książce telefonicznej znalazł numer do pana Tadzia. Raz zadzwonił – nic. Drugi raz – nic. Za trzecim razem odezwała się automatyczna sekretarka, która zakomunikowała, że dodzwonił się do parafii w Grotowie. Pan Jacek dryndnął do sołtysa Grotowa.

– Tadeusz Z. był u nas proboszczem, ale go wywalili za jakieś machlojki finansowe. On ma jakąś babę w Zielonej Górze – rozjaśnił sytuację sołtys.

Piwowarczyk znał tożsamość sprawcy wykroczenia polegającego na wjeździe do lasu pojazdem silnikowym, ale nadal nie wiedział, gdzie ów sprawca przebywa. A bez tego nie mógł dostarczyć wezwania na przesłuchanie. Bo sprawa nabrała wagi. Gdyby ksiądz i dama pokazali papiery, wszystko skończyłoby się na mandacie. Jakieś 3–4 dychy od głowy. Teraz obojgu groziło kolegium.

* * *

Ksiądz Z. nie mógł spać po nocach. Pamiętał błyski flesza, a na skandalu mu nie zależało. Zaczął szukać dojścia. U jednego z leśników zostawił swój numer telefonu. Sądził, że leśni ludzie lubią wypić, dlatego pewnego dnia udał się do kolegi Piwowarczyka, również pracownika nadleśnictwa, i zostawił u niego butelkę mszalnego wina: – To dla strażników. Z przeprosinami – obwieścił.

Wino choć pełne magicznych mocy, marki było raczej podłej. "Sofia" nasza powszednia.

* * *

Jacek Piwowarczyk zadzwonił do księżula, żeby wezwać go na rozmowę wyjaśniającą. Wielebny stwierdził, że przyjedzie, ale za nic nie chciał się zgodzić na wizytę w nadleśnictwie.

– Pan rozumie. Jestem księdzem...

Spotkali się w terenie. Kapłan sugerował, żeby sprawie ukręcić łeb. Zaproponował butelkę koniaku. Strażnik swoje. Ksiądz wyciągnął gotówkę. Strażnik nadal, że kolegium. Wtedy poirytowany kapłan wyciągnął spod kurtki kamerę i zaczął wrzeszczeć:

– Oddaj 200 złotych! Dałem ci pieniądze! Teraz mi je oddaj! Piwowarczyk zrozumiał, że to prowokacja. Wsiadł do samochodu i odjechał. Ksiądz nie dawał za wygraną. Biegł i filmował. Następnie z wyreżyserowanym przez siebie filmem udał się do nadleśnictwa.

* * *

Tam zaprezentował dzieło nadleśniczemu.

– Piwowarczyk przyjął ode mnie łapówkę. Nie zależy mi na ukaraniu strażnika. Za jego grzechy rozliczę go w godzinie śmierci. Chodzi o to, żeby oddał moje pieniądze. I wszyscy zapomnimy o sprawie – stwierdził kapłan po projekcji.

Filmik nie był jednak zbyt ciekawy. Na ekranie pojawił się jedynie kawałek dachu auta, słychać bełkot księdza. Nadleśniczy słusznie stwierdził, że na tej podstawie nie można uznać, że Piwowarczyk wziął księżą kasę.

Widząc, co się święci, strażnik sporządził notatkę służbową. Domagał się od zwierzchnika, żeby sprawą zajęła się prokuratura. Czekał miesiąc – nadleśnictwo nie powiadomiło organów ścigania. Za to załatwiło sprawę z księdzem wypisując mu mandat za nielegalny wjazd do lasu – 40 zł.

Załatwiono też Piwowarczyka karząc go naganą z wpisaniem do akt za wykonywanie czynności służbowych niezgodnie z regulaminem. No to strażnik Piwowarczyk poszedł do prokuratury. Złożył zawiadomienie o popełnieniu przez księdza przestępstwa polegającego na złożeniu obietnicy udzielenia korzyści majątkowej w zamian za odstąpienie od wykonywania czynności służbowych.

* * *

Wszczęto śledztwo. Ksiądz zeznał, że feralnego dnia przebywał w lesie. W towarzystwie bratowej oraz pijanego brata, który spał na tylnym siedzeniu Nissana. Początkowo nie chciał podać adresu ani innych danych krewnych, z którymi dotleniał się wśród drzew. Później poinformował, że brat mieszka w województwie podkarpackim, a rzekoma bratowa w Zielonej Górze i na dodatek nosi całkiem inne nazwisko. Księżulo przyznał, że wręczył leśnikom mszalne wino i że proponował Piwowarczykowi butelkę koniaku. Stwierdził, że dał strażnikowi 200 zł, lecz nie po to, żeby go przekupić, ale... w celu zrealizowania filmu, który miał sprowadzić występnego strażnika na drogę cnoty. Zdaniem księdza Piwowarczyk szantażował go i zmuszał do wręczenia łapówki twierdząc, że wielebny ma poważniejsze przestępstwa na sumieniu niż tylko pobyt w lesie. Wyjdą one na jaw, gdy ksiądz stanie przed kolegium. Zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa klecha potraktował jako zemstę.

Prokuratura nie dała wiary tym wyjaśnieniom i postawiła kapłanowi zarzuty, a następnie skierowała do sądu akt oskarżenia.

W dokumencie nazwanym przez siebie oświadczeniem końcowym ks. Tadeusz Z. napisał: Wiem, że powołanie sędziego, prokuratora i księdza jest trudne, zwłaszcza w naszych czasach. Myślę, że i tak cel osiągnąłem – choć na ciernistej drodze. Wierzę, że Piwowarski (chodzi o Piwowarczyka – przyp. M.M.) już nigdy nie wejdzie na tą drogę. Ja daruję J.P. tę próbę zemsty na mojej osobie i wszelką krzywdę.

Ksiądz Tadziu powinien wybaczyć papieżowi. To on przez uporczywe trwanie przy idei celibatu i grzeszności seksu sprawia, że księża rozładowujący seksualną energię muszą gzić się i kryć po lasach, a przyłapani wpadają w panikę, jak gdyby popełnili zbrodnię.

PS W czasie zbierania informacji pojawiły się kolejne wątki związane z działalnością księdza Tadzia, a także Nadleśnictwa Przytok. Oznacza to, że do sprawy przypuszczalnie wrócimy.




(|931 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : Edward _DNIA 19-12-2002 - 06:48 | 4090 raz(y) oglądano.
artykułów : Nowa ustawa wypadkowa wchodzi w życie 1.01.2003
NOWE PRZEPISY Nowa ustawa wypadkowa wchodzi w życie 1.01.2003
Nowa ustawa wypadkowa wchodzi w życie 1.01.2003 Tam, gdzie praca będzie się wiązała z wyższym ryzykiem, pracodawcy będą płacić wyższe składki z tytułu wypadków przy pracy. Wysokość składek będzie ustalana corocznie dla pracodawców zatrudniających co najmniej 10 osób. Firmy, które będą poprawiać warunki i bezpieczeństwo pracy, będą mogły liczyć na obniżkę tej składki. Takie rozwiązania mają zmobilizować płatników składek do podnoszenia standardów i bezpieczeństwa pracy. Przyjęto też nową definicję wypadku przy pracy. Za wypadek przy pracy uznaje się tylko takie zdarzenia, które powodują uraz lub śmierć ubezpieczonego. W myśl nowych zapisów za wypadki przy pracy nie będą uznawane wypadki bezurazowe, gdyż nie powodują one żadnych negatywnych skutków w stanie zdrowia osoby ubezpieczonej. Ustawa wyłącza również ze świadczeń z tytułu wypadków przy pracy wypadki do i z pracy. Świadczenia te będą wypłacane z ubezpieczenia rentowego i chorobowego, a nie wypadkowego. Projektodawcy wyszli bowiem z założenia, że zdarzenia nie mające związku z warunkami pracy występującymi w miejscu pracy, nie pozwalają na finansowanie ich z funduszu zasilanego przez pracodawców. Świadczenia wypłacane z funduszu wypadkowego będą takie jak dotychczas, ale zasiłek chorobowy będzie wypłacany w wysokości 100 proc. podstawy wymiaru już od pierwszego dnia niezdolności do pracy. Poprzednio przysługiwał dopiero po 35 dniach choroby wywołanej wypadkiem przy pracy. Za pierwsze 35 dni choroby zasiłek wypłacał pracodawca. Podobnie jak było to poprzednio będzie można pobierać rentę wypadkową łącznie z emeryturą. Jednakże osoba, która otrzymywać będzie oba te świadczenia (do wyboru - jedno w całości, drugie w 50 proc.) nie będzie mogła uzyskiwać dodatkowych dochodów. Osiąganie ich spowoduje konieczność rezygnacji z jednego z tych świadczeń. Wszystkie świadczenia w myśl nowej ustawy będą wypłacane z funduszu wypadkowego przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Dotychczas zakłady sektora publicznego były zobowiązane do wypłaty części świadczeń z tytułu ubezpieczenia wypadkowego, co stawiało je w gorszej sytuacji w stosunku do przedsiębiorców prywatnych. Ponadto ustawa zakłada, że fundusz wypadkowy będzie przeznaczał część środków (maks. 1 proc.) na prewencję wypadkową. Będą one przeznaczone na finansowanie np. badań przyczyn i skutków wypadków przy pracy i na prace naukowo-badawcze w tym zakresie.
Aby wyświetlć treść ustawy kliknij na Edward i otwórz Moja Strona WWW


(|357 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : poradnik _DNIA 19-12-2002 - 05:53 | 4056 raz(y) oglądano.
artykułów : Wychowanie seksualne naszych najmłodszych 19.12.2002
Przestępstwa Osaczeni przez seks
Jak kolorowe pisma uświadamiają nasze dzieci

Jaką długość ma przeciętny penis w trakcie wzwodu? Kopulacja to spółkowanie czy może rzadka choroba żyraf? W skład kobiecych dróg rodnych wchodzi pochwa czy moszna?". To nie cytaty z amerykańskiego sitcomu tylko pytania z testu "Uświadomiona czy zielona?" zamieszczonego w grudniowym numerze miesięcznika Popcorn. Test znajduje się jednak nie w dziale "porady", lecz w rubryce "rozrywka".
Sprawą - po interwencji dziennikarzy Radia Kraków - obiecali zająć się eksperci rzecznika praw dziecka. Popcorn jest bowiem czytany głównie przez gimnazjalistów i uczniów szkół podstawowych. Test przeczytany na antenie wywołał lawinę telefonów oburzonych słuchaczy, ale Paweł Kierenko z biura rzecznika jest raczej ostrożny w ocenie możliwości pociągnięcia wydawcy do odpowiedzialności. - Zamieszczanie podobnych tekstów w gazetach nie jest w świetle polskiego prawa przestępstwem, dlatego trudno wyciągać wobec wydawców jakieś konsekwencje - podkreśla Kierenko.

Możesz zacząć się czerwienić...

Redaktor naczelna pisma Iwona Ignatowska nie widzi problemu. Twierdzi, że tego typu słownictwo znajduje się w podręcznikach szkolnych. Teresa Król, autorka podręczników, uważa natomiast, że podobne "testy" pozbawione są jakiejkolwiek wartości edukacyjnej. - Są wręcz szkodliwe, bo epatują nazewnictwem biologicznym odartym z jakiegokolwiek kontekstu: społecznego, etycznego czy uczuciowego. Nie ma tu nawet związków przyczynowo-skutkowych, chodzi wyłącznie o wywołanie w czytelnikach szczególnego rodzaju emocji - wylicza Król.

Podobne opinie można usłyszeć od psychologów zajmujących się dojrzewaniem. - To jakiś obłęd! Wszyscy czują się dziś w obowiązku uświadamiać dzieci, gwałcąc je przez oczy i uszy, przy kompletnym ignorowaniu dziecięcej psychiki - zauważa Teresa Piotrowska, terapeutka. - Niestety, wulgarny styl rozmawiania o "tych sprawach" z dziećmi preferowany jest także przez wielu seksuologów nadających ton pseudoporadnictwu w pismach młodzieżowych. Co gorsza, całkiem niedawno mieliśmy próbę przeszczepienia tego stylu na grunt szkolny - dodaje Piotrowska, przypominając głośną ankietę rozesłaną do szkół przez PCK. "Podchwytliwe" pytania w rodzaju: "Czy to prawda, że wysocy i dobrze zbudowani mężczyźni mają dłuższe penisy niż niscy i szczupli?", miały pomóc w rozwiązaniu języków na lekcji wychowawczej. - Nastąpiło pomieszanie, czy wręcz odwrócenie, porządków. Brak zahamowań w mówieniu o sprawach intymnych utożsamiany jest z uświadomieniem seksualnym. Zupełnie jak na podwórku - twierdzi Piotrowska.

"Możesz zacząć się czerwienić, bo w temacie seksu jesteś zielona jak szczypiorek na wiosnę. Jeżeli nie chcesz się dłużej ośmieszać, zacznij się interesować swoim ciałem" - radzi Popcorn tym czytelniczkom, które oblały jego test. Ale samo zainteresowanie ciałem to mało. Wiedzę warto zweryfikować w praktyce. W innych, publikowanych wcześniej quizach znajdujemy dużo śmielsze puenty: "Radzimy ci, abyś częściej dawał ujście parze", "W naszym teście możesz sprawdzić, ile czadu tkwi w Tobie", "Czy wiesz, że masz w sobie głęboko ukryty sex appeal?".

Nieśmiałe typy dawno wyszły z mody

Problem z pismami młodzieżowymi nie polega tylko na epatowaniu śmiałym słownictwem. - Znajdujemy tam często elementy wprost sformułowanej perswazji, zachęty do podejmowania jak najwcześniejszych kontaktów seksualnych - zwraca uwagę Król. I rzeczywiście, w jednym z pism czytamy: "Odważ się wreszcie zaczepić tego przystojnego chłopca z sąsiedniej działki", w drugim: "Przebywaj w dzikich zakątkach, a wieczorami podrywaj chłopaków". Czy wręcz: "Pocałuj go delikatnie w usta, spójrz mu głęboko w oczy. Dotknij go delikatnie w jego męskość". To dobre rady dla Małgosi. Do Jasia wali się już prosto z mostu: "Nie zapomnij cholernej prezerwatywy. Zanim zaczniesz, pamiętaj o niej. Załóż lateks!".

Ważne, by utwierdzać Małgosię, że w swym wyluzowaniu nie jest sama. Przekonanie odbiorcy, że "trzeba być jak inni", czyli stosowanie tak zwanej kategorii powszechności, to jedno z podstawowych przykazań tak propagandy, jak reklamy. Stąd w cytowanych czasopismach aż roi się od określeń w rodzaju: każdy, wszyscy, szeroki, miliony, wiele, na całym świecie itp. Wrażenie powszechności potęguje fakt, że o codziennej "gimnastyce erotycznej" mówią znani i lubiani, gwiazdy filmu i muzyki.

Od takiej sugestii już tylko krok do presji na pewien postulowany typ zachowania: "Kiedyś rezerwa należała do dobrego tonu. Dziś nieśmiałe typy dawno wyszły z mody". Sugerowanie młodzieży określonych zachowań przejawia się również w typowych dla psychozabaw zwrotach typu: "Czy już (coś zrobiłeś)?" - które też stanowią jeden z rodzajów presji, na przykład: "Czy masz już za sobą ten pierwszy raz"?, "Czy przeżyłaś już kiedyś orgazm"?, "Sexy-filmy na kasetach video: Czy widziałeś już kiedyś jeden z nich?".

Nic dziwnego, że niektóre pytania ankietowe i sytuacje opisane w testach zakładają, iż konsekwentna presja już odniosła postulowany skutek, na przykład: "W czasie intymnych pieszczot twój chłopiec proponuje ci coś, czego nigdy nie próbowaliście. Jak reagujesz?".





Autor : urlop _DNIA 18-12-2002 - 05:35 | 4747 raz(y) oglądano.
artykułów : Kto naprawdę zabił księdza Jerzego Popiełuszkę? 18.12.2002
Ciekawe tematy - Nie tylko BHP Kto naprawdę zabił księdza Jerzego Popiełuszkę? Tylko trzy fakty są pewne w sprawie zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki: data porwania (19 października 1984 r.), śmierć księdza i data wyłowienia ciała z wody (30 października 1984 r.). Wszystko inne zostało w różnym stopniu sfingowane lub zafałszowane. Dowodzą tego zeznania kilkudziesięciu świadków, których przesłuchali prokuratorzy Instytutu Pamięci Narodowej pracujący pod nadzorem prokuratora Andrzeja Witkowskiego. Z tych zeznań oraz z analizy dokumentów procesu toruńskiego (z 1984 r.), a także z nowych ekspertyz, wynika, że w zbrodnię było uwikłanych kilkadziesiąt osób, a nie tylko cztery skazane w procesie. Kiedy milicja poszukiwała zwłok księdza Popiełuszki, kapłan najprawdopodobniej jeszcze żył. Wiele wskazuje na to, że zamordowano go tydzień po porwaniu. Przez ten czas był prawdopodobnie przesłuchiwany w jednym z bunkrów w Kazuniu. Możliwe, że skazani w procesie toruńskim Piotrowski, Pękala i Chmielewski siedzieli już w areszcie, gdy w centrali SB dopiero podjęto decyzję o zabiciu księdza.
Uwolnienie Jerzego Popiełuszki mogłoby doprowadzić do oskarżenia znacznie większej liczby osób zaangażowanych w porwanie. Mogłoby też odsłonić metody działania grupy D, która składała się ze specjalnych komand z nieograniczonymi pełnomocnictwami. Czy zabicie kapłana uznano za mniejsze zło? Jedna z wersji śledztwa zakłada, że gdy w Warszawie zastanawiano się, co zrobić z porwanym, przesłuchujący księdza funkcjonariusze zbyt mocno go pobili i już nie odzyskał przytomności. Potem cała aktywność centrali SB skupiła się na ukrywaniu i fałszowaniu tego, co się naprawdę wydarzyło. W dwóch operacjach - o kryptonimach "Teresa" i "Robot" - kilkudziesięciu funkcjonariuszy SB zacierało ślady, niszczyło dokumenty, zastraszało świadków. Jedna z ekip miała się udać do Kazunia, gdzie zdezynfekowano wnętrze bunkra, w którym przetrzymywano księdza Popiełuszkę. To funkcjonariusze z tej grupy mieli sprawdzać, na jakich drogach nie było posterunków milicji, a potem tamtędy wyznaczyli trasę, którą rzekomo mieli się poruszać Piotrowski i jego ludzie.

"Skręcone" śledztwo
Świadkowie, których od maja 2002 r. przesłuchują prokuratorzy z lubelskiego oddziału IPN, w tym byli funkcjonariusze SB, obawiają się o własne życie. Twierdzą, że osoby zamieszane w porwanie i zabójstwo wciąż mają długie ręce. - Jeśli w przeddzień przesłuchania w najpilniej strzeżonym areszcie ginie człowiek podejrzany o zabójstwo ministra sportu Jacka Dębskiego, to jest to wyraźny sygnał, że nikt nie powinien się czuć bezpieczny - mówi Jan Olszewski, oskarżyciel posiłkowy podczas procesu toruńskiego. - To nie jest pierwsza lepsza sprawa kryminalna. Tu przeciwko świadkom staje aparat bezpieczeństwa PRL ze strukturami i powiązaniami funkcjonującymi do dzisiaj - mówi "Wprost" prokurator Andrzej Witkowski.
- Wiele wpływowych osób nadal nie jest zainteresowanych, by prawda ujrzała światło dzienne, bo za tą zbrodnią stało MSW. Gdy dowiedziałem się, jak zostało "skręcone" śledztwo w sprawie ustalenia wszystkich winnych zabójstwa księdza Popiełuszki, nakazałem Instytutowi Pamięci Narodowej wszczęcie śledztwa - mówi Zbigniew Wasserman, szef Prokuratury Krajowej, gdy ministrem sprawiedliwości był Lech Kaczyński.

Kiedy naprawdę zginął ksiądz Popiełuszko?
Z zeznań nowych świadków wynika, że ciało księdza Popiełuszki wrzucono do zbiornika we Włocławku dopiero 25 lub 26 października. Grzegorza Piotrowskiego, Waldemara Chmielewskiego i Leszka Pękalę zatrzymano 23 października. Dzień po aresztowaniu Chmielewski wskazał miejsce, gdzie miały się znajdować zwłoki księdza. Ciało znaleziono jednak dopiero 30 października, czyli po pięciu dniach poszukiwań. Jeden z nurków ponoć zeznał, że gdyby ciało rzeczywiście było tam, gdzie je w końcu znaleziono, to zostałoby odkryte już 26 października. Zdaniem tego świadka oraz innych uczestników poszukiwań, przed 30 października zwłok nie było w miejscu wskazanym przez Chmielewskiego. Oznaczałoby to, że nie wiedział on, gdzie razem z Piotrowskim i Pękalą wrzucili zwłoki do wody! W żadnej z kilku opinii lekarskich nie określono daty śmierci. Nie ustalono też, jak długo zwłoki księdza znajdowały się w wodzie.
Hipotezę, że ksiądz Popiełuszko zginął tydzień później, niż dotychczas sądzono, i tydzień później wrzucono jego ciało do wody, weryfikują trzej profesorowie medycyny sądowej, powołani przez prowadzących śledztwo. Sprawdzają zawartość żołądka i stopień rozkładu pokarmów, co pomoże ustalić faktyczną datę śmierci. - Przyznaję, że mamy nowe ustalenia dotyczące śmierci księdza Popiełuszki, ale za wcześnie, by mówić o przełomie. Te nowe ustalenia mogą jednak oznaczać przełom - przyznaje "Wprost" prokurator Andrzej Witkowski. - Mamy materiał dowodowy na sto procent, a musimy mieć na dwieście, żeby nie było wokół sprawy żadnych wątpliwości.

Co ukrywa Grzegorz Piotrowski?
Jedna z hipotez śledztwa zakłada, że ksiądz Popiełuszko został uprowadzony przez Piotrowskiego, Pękalę i Chmielewskiego, a następnie przekazany innym funkcjonariuszom, którzy działali w ramach grupy D. To oni przez kilka dni przesłuchiwali, bili i torturowali księdza w bunkrze w Kazuniu, a potem wrzucili ciało do zbiornika we Włocławku. Funkcjonariusze z grupy D prawdopodobnie torturami chcieli nakłonić księdza do podpisania oświadczenia o współpracy z SB. Wówczas można byłoby go uwolnić i szantażować. Śmierć księdza mogła być "wypadkiem przy pracy". Popiełuszko zmarł w wyniku wstrząsu po długotrwałym biciu i dręczeniu. Może to potwierdzać fakt, że wielu poważnych ran odkrytych na ciele zamordowanego księdza w toku śledztwa i procesu nie udało się przypisać żadnemu z oskarżonych o tę zbrodnię, mimo że szczegółowo opisywali, w jaki sposób bili ofiarę.
Od momentu ucieczki Waldemara Chrostowskiego, kierowcy księdza, cała wiedza o tym, co się działo z Popiełuszką, jest oparta na zeznaniach oskarżonych w procesie toruńskim. - Podczas procesu mogliśmy szukać dowodów wyłącznie w materiałach dostarczonych przez MSW, które ściśle kontrolowało zarówno zawartość akt śledztwa, jak i to, co się działo w toku samej rozprawy - wspomina Jan Olszewski. MSW wybrało też obrońców dla Piotrowskiego, Pękali i Chmielewskiego. W listopadzie 1984 r. podczas posiedzenia Biura Politycznego KC PZPR gen. Kiszczak mówił: "Nam zależy z różnych względów, żeby to byli obrońcy, którzy by, że tak powiem, nie poszerzali sprawy poza fakt uprowadzenia i zabójstwa". "W 1984 r., aby udowodnić dokonanie tej zbrodni czterem i tylko czterem osobom, użyto całej potęgi MSW. Wielka liczba ludzi, nieograniczone środki finansowe i techniczne umożliwiły realizację tego zadania" - mówił w 1992 r. sędzia Jarosław Góral na procesie generałów Władysława Ciastonia i Zenona Płatka, oskarżonych o kierowanie zabójstwem księdza (w ubiegłym tygodniu Ciastoń został uniewinniony).
Wspomniane operacje pod kryptonimami "Teresa" i "Robot" rozpoczęto natychmiast po aresztowaniu grupy Piotrowskiego. Nadano im klauzulę najwyższej tajności, a nadzór nad nimi sprawowało ścisłe kierownictwo MSW. Fakt, że takie operacje prowadzono, wyszedł na jaw dopiero w 1992 r., po odtajnieniu materiałów MSW, które były potrzebne podczas procesu generałów Ciastonia i Płatka. Szczegółów operacji możemy nie poznać nigdy, bo większość materiałów została zniszczona. Jednym z elementów operacji "Teresa" było skłonienie oskarżonych do złożenia konkretnych zeznań, a potem pilnowanie, by nie rozmawiali oni z nikim o szczegółach porwania i zabójstwa księdza. W trakcie ich pobytu w więzieniu podczas każdego widzenia z rodziną był obecny funkcjonariusz SB, który uprzedzał, że przerwie widzenie, jeśli rozmowa będzie dotyczyć okoliczności zabójstwa.
- Kluczem do poznania prawdy o zabójstwie księdza Popiełuszki jest Grzegorz Piotrowski. Przez cały proces znakomicie grał swoją rolę: swobodnie, z aktorskim talentem składał ustalone wcześniej, co dało się wyczuć, zeznania. Dopiero gdy prokurator zażądał kary śmierci, wyraźnie się zdenerwował - pot wręcz lał mu się z czoła. Widać było, że wtedy się bał, iż przełożeni z resortu go oszukają i nie dotrzymają przyrzeczonych gwarancji - opowiada Jan Olszewski. Amnestia, jak mówił Piotrowski w rozmowie z dziennikarką "Wprost" w 1997 r., na mocy której zmniejszono mu wyrok do 15 lat, została przez niego wymuszona, a wręcz "zrobiona pod niego".

Kto kierował zabójstwem księdza Popiełuszki?
Nadzorujący obecne dochodzenie prokurator Andrzej Witkowski już na początku lat 90. prowadził śledztwo i próbował ustalić, kto rzeczywiście kierował zabójstwem księdza Popiełuszki. Wówczas śledztwo zostało wszczęte na podstawie zawiadomienia, jakie złożył w prokuraturze płk Adam Pietruszka, jedyny oskarżony i skazany przełożony Piotrowskiego i jego ludzi. Oskarżył on gen. Czesława Kiszczaka, ówczesnego szefa MSW, oraz gen. Zbigniewa Pudysza, dyrektora Biura Śledczego MSW, o inspirowanie zabójstwa księdza Popiełuszki.
Witkowski uważa, że działania prowadzone wobec księdza Popiełuszki nie były niczym wyjątkowym. Była to działalność rutynowa. - Ludzie sobie wyobrażają, że bezpieka to było zbiorowisko ludzi, którzy robili, co im się podobało. Że jakichś trzech ubeków mogło na własną rękę kogoś pobić czy uprowadzić. To bzdura. Tam każda czynność była zaplanowana, a plany zatwierdzane przez przełożonych. Potem kogoś wyznaczano do realizacji, a ktoś inny pisał sprawozdanie. Tam nic nie działo się w sposób spontaniczny - opowiada prof. Jan Widacki, były wiceminister spraw wewnętrznych. - Kiedy Witkowski prowadził śledztwo, to wiedziałem od niego, że pewne ustalenia wskazywały, iż odpowiedzialność sięgała poza generałów Ciastonia i Płatka.

Dynamit, który mógł wysadzić MSW i władze partyjne
W 1991 r. prokurator Witkowski aresztował generałów Ciastonia i Płatka. Potem Witkowski planował przedstawić zarzuty gen. Czesławowi Kiszczakowi. Poinformował o tym ówczesne kierownictwo Ministerstwa Sprawiedliwości. Kilka dni później, 3 grudnia 1991 r., Witkowski został wezwany do ministerstwa, gdzie otrzymał polecenie, by następnego dnia o ósmej rano rozpoczął pracę w prokuraturze w Lublinie. - Kiedy szukałem wsparcia, by móc dalej prowadzić śledztwo, poszedłem do prezydenta Wałęsy. Od prof. Lecha Falandysza usłyszałem wtedy: "Ja pana bardzo wysoko oceniam, ale jednocześnie jest mi pana bardzo szkoda. Bo widzi pan, u nas nie było rewolucji, tylko ewolucja". Długo się nam tym zastanawiałem i coraz więcej rozumiem z tamtej wypowiedzi - mówi dziś Witkowski. - W MSW byliśmy kompletnie zaskoczeni odwołaniem Witkowskiego. Zdawaliśmy sobie sprawę, że odwołanie prokuratora w takim momencie i przekazanie materiału, który on zbierał przez 2-3 lata, komuś, kto nie zna sprawy, rokuje jak najgorzej - wspomina prof. Widacki.
W 1992 r. podczas procesu Ciastonia i Płatka oskarżyciele posiłkowi Krzysztof Piesiewicz i Edward Wende wnioskowali o ponowne skierowanie sprawy do prokuratury, gdyż chcieli, by oskarżeniem objęto inne osoby, w tym gen. Kiszczaka. Sąd oddalił jednak ten wniosek, a później wydał wyrok uniewinniający. Podczas nowego procesu, po apelacji oskarżycieli posiłkowych, Wende podkreślał, że gdyby oskarżeni w Toruniu zaczęli mówić na procesie prawdę, to byłby to "dynamit, który mógł wysadzić zarówno MSW, jak i władze partyjne". Przed sądem Wende powtarzał: "Odpowiedzialność za zbrodnię zamordowania księdza spada także na inne osoby, w tym na ówczesne kierownictwo MSW z gen. Kiszczakiem na czele oraz na kierownictwo Biura Politycznego PZPR".

Violetta Krasnowska

(|1612 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : bhpekspert _DNIA 17-12-2002 - 14:00 | 3352 raz(y) oglądano.
artykułów : Zginął górnik w kopalni "Rydułtowy" 17.12.2002
Wypadki -przykłady Zginął górnik w kopalni "Rydułtowy"

26-letni górnik zginął, a trzech innych odniosło poważne obrażenia w wypadku, do którego doszło w nocy z poniedziałku na wtorek w kopalni "Rydułtowy" na Śląsku - poinformował Wyższy Urząd Górniczy (WUG).

"Na czterech pracowników oddziału elektrycznego najechały trzy wozy transportowane po torach za pomocą liny. Jeden z górników po wywiezieniu na powierzchnię już nie żył, pozostali trafili do szpitala" - powiedział PAP dyrektor ds. pracy w kopalni Henryk Manek.

Trzej górnicy leczeni są w szpitalu w Rydułtowach. Dwaj mają po 28 lat, trzeci 39. Ich życiu nie grozi obecnie bezpośrednie niebezpieczeństwo. Mają m.in. stłuczenia klatki piersiowej, urazy kręgosłupa i kończyn. Jeden z nich stracił lewą nogę poniżej kolana.

"Stan pacjentów jest stabilny, obecnie nie ma bezpośredniego zagrożenia dla ich życia. Jeden przebywa na oddziale chirurgii ogólnej, dwaj na oddziale urazowo-ortopetycznym. Jeden z górników jest już po operacji amputacji podudzia" - powiedział PAP dyrektor szpitala w Rydułtowach Zbigniew Łyko.

Do wypadku doszło w tzw. pochylni, ponad 800 metrów pod ziemią, przy transporcie materiałów górniczych. Były one umieszczone w wagonikach podziemnej kolejki, które przetaczano po torach na spągu (podłodze) wyrobiska przy pomocy nawiniętej na kołowrót liny.

Dlaczego wagoniki najechały na górników, wyjaśnią specjaliści z Okręgowego Urzędu Górniczego w Rybniku. Dyr. Manek nie chciał przesądzać, czy mogło dojść np. do zerwania liny i niekontrolowanego stoczenia się wozów, czy też wagoniki jechały prawidłowo, a przyczyna wypadku była inna.

Jego zdaniem, jest zbyt wcześnie, aby wyrokować, czy przyczyną wypadku mógł być ludzki błąd.

Jedna z głównych zasad pracy górniczej daje jednak wyraźny zakaz wchodzenia na drogę transportu. Tymczasem właśnie przy transporcie dochodzi do wielu wypadków. Bywa, że górnicy skracają sobie drogę idąc drogami transportowymi. Na razie nie wiadomo, czy tak było w tym przypadku.

Zmarły górnik jest już 32 ofiarą pracy w kopalniach węgla kamiennego w tym roku i piątą w kopalni "Rydułtowy". 23 marca doszło tam do zapalenia metanu, co spowodowało pożar. Poparzonych zostało 10 górników. Kilkanaście dni później trzej z nich zmarli w wyniku ciężkiej choroby oparzeniowej.

20 lipca w tej samej kopalni zginął 35-letni górnik - maszynista elektrowozu. Do wypadku doszło 600 metrów pod ziemią. Kiedy zderzyły się dwa elektrowozy, jeden z nich się przewrócił, przygniatając maszynistę do obudowy chodnika.

(|380 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : poradnik _DNIA 17-12-2002 - 06:20 | 4063 raz(y) oglądano.
artykułów : Radon stopien zagrożenia 17.12.2002
Nauka Radonowy uskok
Instytut Fizyki Jądrowej złożył władzom miejskim ofertę przebadania krakowskich piwnic, pubów i obiektów użyteczności publicznej
Uskok tektoniczny nieopodal Willi Decjusza zainteresował naukowców z Instytutu Fizyki Jądrowej
Naukowcy z Zakładu Fizyki Środowiska i Transportu Promieniowania Instytutu Fizyki Jądrowej im. Henryka Niewodniczańskiego w Krakowie zakończyli badania obszaru Woli Justowskiej. Celem przedsięwzięcia było określenie stopnia zagrożenia tego terenu radonem - promieniotwórczym gazem, powstającym podczas rozpadu radu, naturalnego pierwiastka promieniotwórczego. Wyniki tych badań zostaną opublikowane w styczniu 2003 w specjalistycznej prasie naukowej. - W niektórych krajach świata tworzy się mapy radonowe. Dysponują już nimi Niemcy, Anglicy i Czesi. W Polsce do problemu nie przywiązuje się jeszcze aż tak dużej uwagi - wyjaśnia dr Krzysztof Kozak z Laboratorium Promieniotwórczości Naturalnej IFJ.
Radon migruje z gleby do powietrza. Wykorzystując różnice ciśnień, przenika do wnętrza budynków i gromadzi się w piwnicach oraz innych, niżej ulokowanych, pomieszczeniach. Jego bardzo duże, ponadnormatywne stężenia nie są obojętne dla ludzkiego zdrowia. Dlatego w wielu krajach każdy proces inwestycyjny poprzedzają - nierzadko obligatoryjne - analizy stężenia radonu w glebie. Gdy jest ono zbyt wielkie - zmienia się plany albo stosuje specjalne technologie budowlane. W istniejących już budowlach uszczelnia się zaś fundamenty oraz te miejsca w bryle budynku, którymi do jej wnętrza wprowadzone są przewody i rury.
- Nasze zainteresowanie Wolą Justowską wzięło się stąd, że właśnie tutaj, nieopodal Willi Decjusza, znajduje się uskok tektoniczny. Uznaliśmy, że w tym miejscu, w powietrzu glebowym, powinno być dość dużo radonu. Przypuszczenia te się potwierdziły - relacjonuje dr Krzysztof Kozak. Naukowcy przebadali ok. 70 budynków. Choć w otaczającej domy glebie rzeczywiście wykrywano duże stężenia radonu, to już wewnątrz budowli zwykle bywało ono umiarkowane i mieściło się w granicach obowiązujących norm. Zdaniem naukowców, dostrzeżona prawidłowość to konsekwencja dobrej kondycji technicznej tutejszych budowli.

Uskoki tektoniczne, podobne do znajdującego się obok Willi Decjusza, występują też w wielu innych miejscach Krakowa. Nie wszędzie zaś stan techniczny budynków jest tak dobry, jak na Woli Justowskiej. W zeszłym tygodniu Instytut Fizyki Jądrowej złożył więc władzom miejskim ofertę przebadania krakowskich piwnic, pubów i obiektów użyteczności publicznej. - Przebywa w nich wiele osób, pracownicy np. pubów spędzają w nich dużo czasu. Badania takie z pewnością będą rzeczą pożyteczną. Teraz czekamy na reakcję ze strony miejskich decydentów. Gdy ta będzie pozytywna, wówczas przystąpimy do pracy - informuje dr Krzysztof Kozak z IFJ.
Naukowców intrygują przede wszystkim położone poniżej poziomu ziemi puby i piwnice, których ściany otoczone są zewsząd ziemią. Przypuszcza się, że - potencjalnie - w niektórych z nich będzie można odnotować stosunkowo wysokie stężenia radonu. Dlatego pracownikom IFJ marzy się również zbadanie sanatorium oraz trasy turystycznej w wielickiej kopalni soli.
- Dawka promieniowania pochodząca od radonu to ponad połowa sumarycznej dawki pochodzącej ze wszystkich źródeł promieniowania (naturalnych i sztucznych), otrzymywanej przez mieszkańca Polski - podkreśla dr K. Kozak. Specjaliści podkreślają, że gaz bywa groźny tylko i wyłącznie wówczas, gdy występuje w bardzo dużym stężeniu. Dlatego w budynkach, usytuowanych w rejonach nim zagrożonych, warto instalować klimatyzację oraz dbać o częste wietrzenie pomieszczeń.


(|486 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : poradnik _DNIA 17-12-2002 - 06:07 | 3921 raz(y) oglądano.
artykułów : W szpitalu im.Żeromskiego w Nowej Hucie Noworodek poparzony lampą 17.12.2002
Niedowiary Noworodek poparzony lampą
Pięcioro pracowników Szpitala im. Żeromskiego w Krakowie, wśród nich lekarka i położna, odpowiedzą przed sądem za poparzenie dziecka podczas naświetlań lampą na oddziale noworodków.

Dziewczynka przyszła na świat 24 października 1999 r. Kilkanaście godzin po narodzinach lekarka rozpoznała u niej żółtaczkę i zaleciła naświetlanie. Podczas zabiegu pękła szklana obudowa lampy. Dziecko, oprócz poparzeń II i III stopnia szyi, pleców i klatki piersiowej, miało liczne rany spowodowane odłamkami szkła.

Jak powiedziała "Dziennikowi" prokurator Elżbieta Doniec, zastępca prokuratora rejonowego w Nowej Hucie, oskarżeni zostali: lekarka dyżurna, pielęgniarka, była dyrektorka ds. techniczno-eksploatacyjnych, kierownik i pracownik sekcji sprzętu medycznego.

Według prokuratury, lekarka nie przeprowadziła odpowiednich badań u noworodka, przez co wybrała nieodpowiednią metodę leczenia, a położna nie nadzorowała zabiegu naświetlania. Kierownik warsztatu sprzętu medycznego nie dopełnił obowiązku nadzoru nad pracą podległych mu osób i dlatego w odpowiednim czasie nie został przeprowadzony przegląd stanu technicznego lampy. Kierownik miał też dopuścić do użytku lampę, wiedząc, że jest wadliwa.

Lekarka odmówiła wyjaśnień, a położna przyznała, że na pewien czas opuściła salę, w której był wykonywany zabieg.

Kierownik nie przyznał się do zarzutu. Stwierdził, że nie był w stanie wywiązać się z obowiązku kontroli sprzętu z uwagi na jego dużą ilość i małą liczbę pracowników. Twierdził też, że nie wiedział, iż lampa była wadliwa, bo konserwator nie zgłaszał zastrzeżeń. Konserwator utrzymuje, że poinformował szefa o uszkodzonej lampie, jednak nie dostał odpowiedzi, więc ją zamontował. Do winy nie przyznała się także była dyrektorka szpitala ds. techniczno-eksploatacyjnych, która nadzorowała pracę sekcji napraw aparatury medycznej.


(|260 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : poradnik _DNIA 17-12-2002 - 05:49 | 3774 raz(y) oglądano.
artykułów : Bakteria klebsiella pneumoniae 17.12.2002
Zdrowie To jest wyścig

- Bakterii klebsiella pneumoniae boją się wszyscy lekarze - twierdzi profesor Ryszard Lauterbach, kierownik Kliniki Neonatologii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie
Zakażenia szpitalne występują wszędzie, zarówno w bogatych, jak i biednych krajach. W Stanach Zjednoczonych z powodu zakażeń szpitalnych umiera tyle samo osób, co w wypadkach drogowych. Nie jest to więc niczym wyjątkowym. Chodzi o to, by mieć świadomość niebezpieczeństwa i odpowiednio wcześnie podejmować z nim walkę.

Klebsiella pneumoniae (pałeczka zapalenia płuc), która przyczyniła się do śmierci noworodków w łódzkim szpitalu, to wyjątkowo groźna bakteria. Najgroźniejsza jest wówczas, gdy przez dłuższy okres przebywa w środowisku szpitalnym, nabierając w ten sposób odporności na większość dostępnych antybiotyków.

- Lubi się zagnieździć w starych rurach, kranach, tam, gdzie jest duży osad kamienia. Bywa w kurzu, pyle. Lubi wilgoć. W formie przetrwalnikowej może przeżyć długo. Oczywiście źródłem zawsze jest człowiek. Na oddziałach położniczych może nią być również kobieta ciężarna, jednak zwykle zjadliwość bakterii nie jest wówczas tak wielka, jak wtedy, gdy staje się ona szczepem szpitalnym - mówi prof. Ryszard Lauterbach, kierownik Kliniki Neonatologii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie. - Nie ma na świecie takiego oddziału szpitalnego, w którym jej by nie było. Jeśli więc istnieje najmniejsze podejrzenie zakażenia, trzeba działać natychmiast.

Bada się wszystko, z czym pacjent, podejrzany o to, że jest źródłem zakażenia, miał styczność - nawet kroplówki, inkubatory, nie mówiąc już o umywalkach czy kranach. Bada się też personel. Sprawdza się ponadto wrażliwość bakterii na antybiotyki; jeśli reaguje na wiele z nich, oznacza to, że najczęściej nie jest szczepem szpitalnym; z taką bakterią łatwiej sobie poradzić.

- Jest to bakteria dla noworodków, szczególnie wcześniaków, śmiertelnie groźna - tłumaczy prof. Lauterbach. - Zdarza się, jak powiedziałem, wszędzie. Także u nas. Jeśli dochodzi do zakażenia Klebsiella pneumoniae, śmiertelność wśród wcześniaków z najniższą masą urodzeniową ciała wynosi nawet do 30 procent; donoszone noworodki u nas na szczęście z tego powodu nie umierają. Wystarczy kilka godzin, aby proces zakażenia rozwinął się w sposób nieodwracalny. Dlatego bardzo ważne są środki dezynfekcyjne i działania natychmiastowe, nawet gdy istnieje tylko domniemanie, że może dojść do zakażenia. Tej bakterii boją się wszyscy lekarze i wszyscy z nią walczą. To jest wyścig. Ale najlepiej wygrywa się, jeżeli zniszczymy ją, zanim zaatakuje organizm człowieka.

Ważne jest wyposażenie oddziału w najnowocześniejsze środki dezynfekcyjne; np. chloramina, stary środek dezynfekujący, nie zabija tej bakterii.

- Najważniejsze jednak jest zachowanie stanu podwyższonej gotowości zawsze. U nas, gdy istnieje choćby tylko sugestia, że może dojść do zakażenia, natychmiast wzywam sanepid i zespół szpitalny, który odpowiada za zwalczanie zakażeń. Pobierane są próbki ze wszystkich zagrożonych miejsc, dzięki czemu możemy w miarę wcześnie poznać przeciwnika i podjąć walkę - mówi prof. Lauterbach.

Częstość zakażeń wewnątrzszpitalnych zawsze jest odwrotnie proporcjonalna do liczby pacjentów i pielęgniarek na oddziale. Kiedy oddział jest przepełniony - zagrożenie rośnie. W takiej sytuacji, nawet gdy nic się nie dzieje, trzeba co jakiś czas "czyścić" oddział, sprawdzając go i dezynfekując.

- Zakażenie tą bakterią może zdarzyć się nawet w najlepiej wyposażonym oddziale szpitalnym. Dlatego ważna jest szybka identyfikacja i maksymalne ograniczenie narażenia pacjentów na nią - podkreśla profesor Ryszard Lauterbach.



(|513 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : poradnik _DNIA 17-12-2002 - 00:13 | 3247 raz(y) oglądano.
artykułów : Walka polskich kupców z hipermarketami 16.12.2002
Gospodarka ZBIGNIEW BARTUŚ: Tajemnice wojny o handel - post scriptum
W drodze do Eldorado
Mamy w Polsce tylko jedną rodzimą sieć handlową, która dorównuje zachodnim gigantom. Wojna o polski rynek nie jest jednak jeszcze przegrana.
Zaczęło się jak w opowieściach o superfortunach z Doliny Krzemowej. W 1990 r. "Amerykanin" założył malutką firemkę w wynajętym garażu. Pierwszy milion zarobili nie na komputerach, lecz na sokach, ale komputery szybko zaczęły odgrywać ważną rolę w ich działalności. Efekt przeszedł wszelkie oczekiwania: zbudowali największą polską sieć handlową. Jedyną, która skutecznie stawia czoła potężnej zachodniej konkurencji.
Dziś w twórców firmy Eldorado, której roczne przychody sięgają setek milionów złotych i stale rosną, zapatrzeni są handlowcy z całego kraju. Większość z nich zdaje sobie sprawę, że przejrzeli na oczy trochę poniewczasie: na polskim rynku zdążyły już okrzepnąć największe zachodnie sieci handlowe. Mamy ich najwięcej w Europie - szesnaście. Niemal co miesiąc otwierają nowy hipermarket i dziesięć supermarketów. Ich udział w handlu stale rośnie.
Wśród 6 największych inwestorów zagranicznych w Polsce w roku ubiegłym znalazły się aż 4 hipersieci: Casino (Geant i Leader Price), Carrefour (i Champion), Tesco (i Savia) oraz Metro AG (Real, Media Markt, Praktiker i Makro). Łącznie zainwestowały ponad 2,8 mld dol. Handel w Polsce jest najwyraźniej postrzegany jako dobry i pewny biznes.
- Ale polscy kupcy umierają stojąc - ocenia Zdzisław Kwieciński, krakowianin działający w prywatnym handlu od 20 lat. Od dwóch miesięcy próbuje zjednoczyć działających w Nowej Hucie handlowców i usługodawców, którzy po otwarciu francuskiego hipermarketu przeżywają dramat: - Zderzyliśmy się z czołgiem i byliśmy do tego kompletnie nieprzygotowani.
Niemcy mają silne sieci niemieckie, Francuzi - francuskie, Holendrzy - holenderskie, Brytyjczycy - brytyjskie, Portugalczycy - portugalskie. Polacy mają niemieckie, francuskie, holenderskie, brytyjskie, portugalskie. Dla rozwoju Polski i zamożności Polaków nie jest bez znaczenia, kto na naszym rynku spija śmietankę. A jednak ekspansji zachodnich gigantów potrafiliśmy się przeciwstawić, organizując tylko cherlawe i mało skuteczne protesty kupców, rzadziej - sprawne zrzeszenia, a jeszcze rzadziej - grupy handlowe, które przetrwałyby próbę czasu. Nie mamy ani jednej rodzimej sieci, która obejmowałaby swym zasięgiem cały kraj. Mamy tylko jedną - lubelskie Eldorado - która dorównuje zachodnim gigantom pod względem organizacji i zarządzania.
- W dużych miastach mleko już się rozlało i nie ma co nad nim płakać. Ale wojna o polski rynek jeszcze nie została przegrana - twierdzi Wojciech Zegzda z firmy Lege Artis, znawca polskiego handlu detalicznego i hurtowego.
Walkower
W krajach zachodnich wielkie sieci mają przeciętnie po 40-60 proc. udziałów w handlu. W Czechach i na Węgrzech udział ten wynosi już ok. 26 proc., na Słowacji - 19 proc. W Polsce - na razie 12 proc. Najmniej w krajach Europy Środkowej.
Mamy tu do czynienia z kilkoma paradoksami. Polski handel jest rekordowo rozdrobniony: przeciętny sklep utrzymuje się z zakupów 89 klientów. W Europie wskaźnik ten przekracza 320. Oddaje to w pewnym stopniu siłę kupców: jaki kapitał może zgromadzić ktoś, kto żyje z kilkudziesięciu (w Małopolsce - 50) osób? O jakim rozwoju może mówić? O jakich inwestycjach?
Porażająca słabość polskich kupców jest w dużej mierze konsekwencją ich niespotykanej siły z czasów PRL. W żadnym innym kraju bloku wschodniego nie rozwinął się na taką skalę handel prywatny, w żadnym innym kraju po upadku komunizmu nie doszło do takiej eksplozji przedsiębiorczości w handlu. Polscy kupcy - i ci działający na rynku od czasów PRL, i ci zachłyśnięci łatwymi zyskami z początku lat 90. - uwierzyli, że nie trzeba robić nic. Że stary dobry handelek pozwoli na luksusowe życie kolejnym pokoleniom. I właśnie tak rozumującym kupcom przyszło się zderzyć z czołgiem zachodnich sieci.
Giganci rzadko też napotykali opór ze strony dawnych sieci państwowych i tzw. uspołecznionych - wszelkie WPHW i PHS-y, kompletnie nie przystosowane do gospodarki rynkowej, po prostu padły. To samo spotkało większość krajowych spółdzielni "Społem": fatalne zarządzanie, brak wizji nowoczesnego handlu, brak inwestycji, komunistyczne nawyki obsługi - wszystko to sprawiło, że położone w najlepszych miejscach sklepy były i są przejmowane przez konkurencję.
Bój o prowincję
W 1995 r. było w Polsce 10 hipermarketów. Teraz jest ich blisko 150, a za dwa lata będzie ponad 200. Zachodnie hipersieci od pewnego czasu przyznają, że w dużych miastach jest już za ciasno: takie ośrodki, jak Łódź, Poznań, Olsztyn czy - w pewnym stopniu - także Kraków są przeładowane sklepami wielkopowierzchniowymi. Zarazem coraz więcej Polaków, nie tylko kupców, zdaje sobie sprawę, że ekspansja hipermarketów ma nie tylko bardzo dobre, ale i bardzo złe strony: może szkodzić rozwojowi lokalnemu i grozić zagładą miejscowej przedsiębiorczości. Dlatego rośnie opór społeczny przeciwko kolejnym tego typu inwestycjom.
- To trochę hamuje ekspansję wielkich, ale na pewno jej nie zatrzyma - komentuje Wojciech Zegzda. - Po 2005 r. sieci zdobędą najpewniej i u nas swoje 40 proc. udziałów w rynku. Ich hipermarkety podbiją duże ośrodki, a ich supermarkety będą się rozpychać po osiedlach i mniejszych miejscowościach. Zostanie do wzięcia 60 proc. rynku. Pytanie: kto go weźmie?
Zagraniczne sieci wzięły szturmem najbardziej smakowite kąski w Polsce - wielkie aglomeracje ze stosunkowo zamożnymi konsumentami. Inwestowanie w takich miejscach jest najbardziej efektywne, nakłady zwracają się szybko. Inwestor zyskuje kapitał na dalszą ekspansję. Na prowincji, gdzie klientów jest mniej i są oni bardziej rozproszeni, a przy tym - raczej niezamożni, budowanie marketów nie jest już tak opłacalne. I paradoksalnie właśnie to może być szansą dla rodzimych kupców. Przy okazji swą największą słabość - rozdrobnienie - mogą oni przemienić w atut. Żadna z sieci nie jest bowiem tak blisko klienta, jak owi drobni sklepikarze i usługodawcy.
- Sęk w tym, by nie tylko być blisko klienta, ale i mieć dla niego atrakcyjną ofertę, bogaty asortyment i niskie ceny, najlepiej w ładnej, estetycznej placówce. A tego nie da się osiągnąć bez konsolidacji kupców - komentuje Zegzda.
Jego zdaniem, główna słabość polskich kupców to nie tyle rozdrobnienie, co nieumiejętność współpracy: - Polski kupiec żyje i planuje z dnia na dzień. Dopiero jak jest naprawdę źle, próbuje się ratować, konsolidować. Często jest już za późno.
"Państwo podziemne"
Zdzisław Kwieciński robi w biznesie od 20 lat. Prowadzi księgowość wielu małym firmom, organizuje dla nich szkolenia, ma też rodzinną drogerię na nowohuckim Centrum B4. Odkąd nieopodal stanął (drugi w Krakowie) hipermarket Carrefour, kupcy w okolicy przeżywają kryzys. - To katastrofa - mówią.
Zdaniem Kwiecińskiego, po pojawieniu się Carrefoura obroty sklepów i salonów usługowych w promieniu kilometra spadły o 30-40 proc. - Klientów wywiało. W piątki i soboty jest u nas pusto! - płaczą właściciele. Wielu z nich nie stać nawet na opłacenie czynszów. O utrzymaniu rodziny nie ma co myśleć.
- Można przeklinać władze, że dopuściły do powstania handlowego giganta, ale i my, kupcy, jesteśmy winni - przyznaje Kwieciński. Jako organizator szkoleń rozmawia często z handlowcami. - Namawiam starych kupców: przeszkolę wam personel, a oni na to, że ten pracownik robi u mnie 20 lat i wszystko wie. Mówiłem o formach przyciągania, pozyskiwania klientów. Odpowiadali, że to im niepotrzebne, bo 20 lat handlują bez tego i jakoś idzie. To jest ślepota. Samobójcze myślenie! W dobie ekspansji wielkich sieci trzeba nam nowoczesnych form handlu, marketingowego wsparcia, dobrej organizacji - o tym wszystkim większość kupców nie ma zielonego pojęcia. Z czym oni na czołgi idą?!
Od dwóch miesięcy Kwieciński obchodzi okoliczne sklepy, zakłady usługowe i gastronomiczne z propozycją założenia nowej sieci, opartej na nie eksploatowanym dotąd w Krakowie pomyśle. Panu Zdzisławowi marzy się, by za kilka lat powstała ogólnokrakowska sieć handlowo-usługowo-gastronomiczna, która skutecznie odparłaby atak obcych sieci. - Na razie przypomina to trochę tworzenie państwa podziemnego za okupacji - śmieje się jeden z kupców, którzy postanowili działać wspólnie z Kwiecińskim. Takich zdeterminowanych jest na razie trzynastu, przystąpieniem do programu interesuje się dalszych pięćdziesięciu.
Milsi od giganta
- Przecież sklepy, restauracje, bary, punkty usługowe w Hucie razem wzięte to jeden wielki hipermarket - tłumaczy Kwieciński. - Często ceny mamy lepsze niż w Carrefourze i promocje też mamy, ale nikt o tym nie wie. Gdyby się zorganizować pod wspólnym logo, mielibyśmy większe szanse.
Działacze Małopolskiego Stowarzyszenia Kupców i Przedsiębiorców wyobrażają sobie, że zjednoczone podmioty handlowe, usługowe i gastronomiczne zachowałyby niezależność, ale występowały pod wspólnym szyldem, np. "Złoty". Nie jest to nowość, bowiem w różnych miejscach Polski działają już z powodzeniem - jednoczące niezależne sklepy - rodzime sieci handlowe, takie jak Polomarket i Lewiatan czy (w branży RTV/AGD) Avans. Lewiatan objął już swą opieką 1400 małych i średnich sklepów obsługiwanych przez 16 regionalnych centrów.
Krakowski (nowohucki) Złoty miałby się jednak od niego różnić wielobranżowością: aby klient miał dostęp do hipermarketowego wyboru towarów i usług. Zachętą do korzystania z sieci byłby program lojalnościowy (Zbieraj Złote Punkty) - stali klienci korzystaliby z rabatów i innych udogodnień w sieci. Kwiecińskiemu marzą się nie tylko wspólne szyldy, gazetki, karty klienta, ale i ujednolicone elewacje zrzeszonych, a nawet zadaszenie niektórych pasaży handlowych.
Złoty Pasaż - przy podobnym jak w hipermarkecie wyborze towarów i niskich cenach - zachowałby podstawową zaletę małych sklepów: klient nie jest tu anonimowy, znajduje fachową obsługę i wsparcie dotyczące nie tylko towaru, który kupuje - argumentują pomysłodawcy. Teraz pozostaje im przekonanie do pomysłu pozostałych przedsiębiorców, co - jak przyznają - nie jest łatwe.
- Niektórzy tylko pomachają na czołgi szabelką, a wiadomo, jak to się kończy - komentuje Wojciech Zegzda, który kibicuje również tworzeniu innego zrzeszenia małopolskich handlowców - Jurajskiej Sieci Handlowej pod auspicjami Jurajskiej Izby Gospodarczej.
- Mamy już ponad stu kupców i producentów, którzy chcą współdziałać w ramach sieci - cieszy się prezes JIG Kazimierz Czekaj. - Sieć to niższe ceny, sprawniejsze dostawy, promocje, wszystko to, co pomaga walczyć z ekspansją obcych.
- Jeśli sieć nie powstanie, za rok, dwa nas nie będzie - alarmowali na spotkaniu JIG w Modlniczce właściciele sklepów Roman Wiśnios i Henryk Krawczyk. - Nic nas nie uratuje przed ekspansją hipermarketów, które dla Zabierzowa czy Krzeszowic to nie 10 tys., ale 500-1000 metrów kw.
Producenci artykułów spożywczych, nie tylko z Małopolski, w tym tak duzi jak Toska czy Danone, zachęcają kupców do jednoczenia się. Przyznają, że zrzeszenia drobnych sklepów są dla nich często lepszym partnerem niż obce sieci. Przede wszystkim - płacą w terminie, co w przypadku hipersieci nie jest regułą. I wcale nie stoją na straconej pozycji: przykład Europy Zachodniej świadczy o tym, że małe, łatwo dostępne sklepy lokalne są potrzebne i hipermarkety im nie zagrażają, pod warunkiem, że nie stoją zbyt blisko.
- O to już zadbaliśmy w trakcie wyborów - przyznaje prezes Czekaj. - Postawiliśmy na ludzi, którzy potrafią patrzeć szerzej na rozwój lokalny i dostrzegać zagrożenia.
Wielu z nich zdobyło mandaty radnych, zostało członkami zarządów, wójtami. Będą pilnować, by władza sprzyjała lokalnej przedsiębiorczości. I raczej nie dopuszczą do powstania gigantów handlowych na swym terenie. Jeśli już - zbudują je sami, wysiłkiem wszystkich kupców.
Pomysł takiej ucieczki do przodu (pod hasłem: hipermarket - tak, ale własny) pojawił się kilka miesięcy temu w Oświęcimiu. Promuje go prezes Stowarzyszenia Gospodarczego Ziemi Oświęcimskiej Zbigniew Leś, było to nawet jedno z jego haseł wyborczych (na razie nie przyniosło sukcesu). Leś marzy, by hipermarket powstał z masowej zrzutki kupców i innych mieszkańców, którzy zostaliby automatycznie akcjonariuszami. Część (większość?) funduszy na budowę pochodziłaby jednak z kredytu bankowego zaciągniętego pod zastaw gruntów komunalnych, bo zdaniem kupców, gmina powinna w to wejść w ramach wspierania lokalnej przedsiębiorczości. Miałaby z tego zresztą zyski. Fundusze chce też wyłożyć miejscowe "Społem", które pod wodzą obecnego zarządu zmieniło nie do poznania swe placówki, tworząc w nich m.in. nowoczesne supermarkety.
- Zarabiamy w nich duże pieniądze, które z powodzeniem inwestujemy w metamorfozę kolejnych sklepów - mówi prezes Henryk Arczyński, a mieszkańcy przecierają oczy ze zdumienia. Niektórzy dodają, że trzeba było realnego zagrożenia ze strony zachodnich gigantów, by "Społem" zrozumiało, iż dalej po dawnemu handlować się nie da, że PRL-owskie nawyki trzeba pochować w PRL-owskiej trumnie. I w tym sensie ekspansja obcych wyszła wszystkim na dobre.
Artur Kawa i Jarosław Wawerski, twórcy Eldorado, nie potrzebowali tej bolesnej nauki. Swoją sieć zaczęli tworzyć od podstaw w 1990 r., zanim wkroczyły do nas zachodnie giganty. Byli przygotowani na ich nadejście i są dziś jedyną polską firmą, która skutecznie stawia im czoła. Dla wszystkich polskich kupców są przykładem tego, że Polak potrafi. Jak budowali swoje Eldorado?


(|1940 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : poradnik _DNIA 16-12-2002 - 00:57 | 3361 raz(y) oglądano.
artykułów : Zdesperowana kobieta próbowała napaść na pocztę
Przestępstwa WIESŁAW ZIOBRO
Napad w kolorze różu
Mężatka, matka, bezrobotna, bez zasiłku. W kominiarce, z nożem weszła na pocztę.
Ludzie w Przecławiu są zdumieni. - Coś takiego u nas? Do tej pory takie rzeczy pokazywali tylko w telewizji...
Niektórzy jednak wcale nie są przerażeni. Śmieją się, jak na przykład dwie uczennice technikum rolniczego w Rzemieniu, które proszą o podwiezienie do Przecławia. - Głośno teraz o naszej miejscowości, ale przecież to nie był napad. To była komedia.
Nie wyglądało to na komedię. Było wpół do pierwszej po południu, kiedy do urzędu pocztowego w Przecławiu wszedł pod nieobecność klientów człowiek w kominiarce na twarzy, ubrany w szarą ortalionową kurtkę. Na poczcie pracują dwie starsze panie i obie usłyszały, że mają natychmiast wydać gotówkę, gdyż w przeciwnym razie zostanie użyty nóż oraz ładunek wybuchowy. Bandyta zademonstrował sporych rozmiarów nóż kuchenny, a z kieszeni kurtki wystawało coś, co przypominało przewód elektryczny.
Niespodziewany gość wszedł do pokoju socjalnego, kazał jednej z pracownic uklęknąć, złożyć ręce do tyłu, tak, by można je było skrępować kablem. Druga z pracownic, spoglądając w okno, kątem oka spostrzegła, że do budynku Urzędu Gminy sąsiadującego z pocztą wchodzi dzielnicowy. To dodało jej otuchy. Wybiegła z budynku, otwierając zamknięte przez bandytę na zamek drzwi. Niedoszły rabuś próbował jeszcze zatrzymać kobietę, już głośno wzywającą pomocy. Bez skutku. W tym samym czasie mało fachowo skrępowana koleżanka uwolniła się z więzów i zaatakowała intruza.
Nazajutrz w gazetach napisano, że pracownica Poczty Polskiej w Przecławiu w chwili napadu uderzyła bandytę doniczką z kwiatami, w dużym stopniu go obezwładniając. Nie była to doniczka, ale plombownica służąca do plombowania przesyłek, ważąca 0,8 kg. Pracownica zeznała później, że nie pamięta, ile ciosów wymierzyła przestępcy.
Bandyta zaczął słaniać się na nogach, ale mimo uderzeń zadanych w głowę twardym narzędziem nie upadł. W pobliżu był już policjant. Bandyta jednak wyraźnie zamroczony usiadł na ławce, ściągnął z twarzy kominiarkę i wtedy okazało się, że to kobieta! Z przeciętej powyżej czoła skóry popłynęły stróżki krwi...
Napastniczka najpierw trafiła do Szpitala Powiatowego w Mielcu. Nie odniosła poważniejszych obrażeń. Dzisiaj przebywa w areszcie tymczasowym w Nisku. Za napad na pocztę grozi jej kara co najmniej 3 lat pozbawienia wolności
Różowa czapeczka
- Istotnie, zaskoczył nas ten przypadek - mówi nadkom. Władysław Błażejowski, zastępca komendanta powiatowego policji w Mielcu. - Podejrzana ma 24 lata, jest mężatką, ma czteroletniego syna, jest bezrobotna, bez prawa do zasiłku. Mąż pracuje. Zatrzymana pochodzi z okolic Dębicy, w Mielcu ma zameldowanie czasowe. Rozmawiałem z nią i wyjaśniła mi, że do skoku na pocztę w Przecławiu zmusiła ją trudna sytuacja finansowa. W czasie rozmowy sprawiała wrażenie osoby skruszonej, zaskoczonej takim obrotem sprawy, przestraszonej tym, co się wydarzyło. Powoli do niej docierało, na co się porwała i jakie mogą być tego konsekwencje. Sprawdzamy teraz wszystkie okoliczności związane z tą sprawą.
W Mielcu nikt z policjantów nie pamięta tak śmiałego napadu przeprowadzonego samodzielnie przez kobietę. - Ale łatwo zauważyć, jak brutalizacja i wulgaryzacja obecnych czasów wpływają na płeć piękną - podkreśla nadkom. Błażejowski. - Naszym policjantom czasem trudno uwierzyć, w jaki sposób młode kobiety się zachowują, jakiego używają języka, jak dewastują mienie. Dwa lata temu napadu na kantor wymiany walut w Mielcu dokonała pewna, wciąż przez policję ścigana, grupa przestępcza, w skład której również wchodziła kobieta. Wprawdzie nie brała bezpośredniego udziału w napadach, ale z tego, co wiemy, zajmowała się maskowaniem pewnych działań.
Na razie nie wiadomo, w oparciu o jakie scenariusze i czyjego autorstwa zatrzymana w Przecławiu kobieta planowała napad. Na miejscu policja zabezpieczyła - oprócz noża i rękawiczek - kominiarkę w nietypowym różowym kolorze, zrobioną z dziecięcej czapki. Na zewnątrz znajdowała się druga kurtka podejrzanej, w której po dokonaniu skoku zamierzała uciekać. Prawdopodobnie na piechotę...
Dlaczego wybrała Przecław? Dlatego, że stąd pochodzi jej ojciec, więc dobrze znała teren.
Kobieta mieszkała wraz z dzieckiem i mężem w wynajętym w Mielcu mieszkaniu. Podobno zalegała z opłatami na kwotę 2 tys. zł. Wkrótce miała się zgłosić właścicielka mieszkania po odbiór finansowych zaległości.
Bardzo dyskretny skok
Wiadomość ta dotarła też do Przecławia. - Ja się nie dziwię tej kobiecie. Może dziecku nie miała co dać jeść, może by ją z rodziną wyrzucono na bruk - mówi pewna kobieta mieszkająca niedaleko poczty. - Niech ci przy władzy wezmą się wreszcie za porządne rządzenie, bo ludzie coraz częściej będą kraść i napadać
- Gdybym ja miał robić jakiś skok, to bym lepiej od niej zrobił - twierdzi mieszkaniec Przecławia. - To była amatorszczyzna. Przypomina mi się taki śmieszny napad na bank w Niemczech, pokazywany w naszej telewizji. Bandyta po założeniu kominiarki zorientował się, że zapomniał wyciąć otwory na oczy. Po banku poruszał się po omacku, prosząc jeszcze personel o pomoc w odnalezieniu drogi.
Jedna z pań spacerująca po ryneczku z wnuczką załamuje ręce. - Boże, to i tak się wszystko szczęśliwie zakończyło. Przecież ktoś mógł zginąć. Znam te panie pracujące na poczcie. Kulturalne, miłe, porządne osoby. I gdyby jedna z nich przypadkowo zabiła tę złodziejkę, miałaby wyrzuty do końca życia. A na widok kogoś z kominiarką i nożem też można dostać ataku serca, nieprawdaż?
- Panie, jeśli jakaś osoba robi napad w środku dnia, gdy w sąsiednim budynku odbywa się sesja rady gminy, gdy parking jest pełen samochodów, to powinna być dobrze przebadana - dorzuca ktoś inny.
W trakcie gdy odbywała się sesja, obecna na niej była między innymi radna Beata Krężel, nauczycielka miejscowej szkoły podstawowej. - Przez całą sesję nie wiedziałam, co się stało na poczcie, podobnie jak inni uczestnicy sesji. Nie było wielkiego zamieszania, nie było słychać sygnałów alarmowych, jak to zwykle bywa podczas napadów, nic z tych rzeczy. O napadzie dowiedziałam się później. Oczywiście, że mnie to zaskoczyło.
Strach przed mafią
Dyrektorka szkoły, obecna przy rozmowie, nie chce podejmować rozmowy. W ogóle w Przecławiu ludzie niechętnie rozmawiają na ten temat, jeśli już, to raczej anonimowo. Nie chcą podawać swoich nazwisk. Jedna z osób wyjawia swoje obawy: - Ja tam nie wierzę, żeby samej babie wpadł do głowy pomysł z napadem na pocztę. Musiała mieć jakichś pomocników. Może działa jakaś mafia, to co ja będę się wypowiadał. Przecław to mała miejscowość, jeśli ktoś kogoś będzie chciał znaleźć, to go znajdzie szybko.
Przecław to rzeczywiście nieduża miejscowość, o charakterze małomiasteczkowym. Około 1400 mieszkańców. Położona w Dolnej Dolinie Wisłoki. Znana z położonego w parku krajobrazowym zamku Rejów. Janusz Dybski, zastępca wójta, jest zdziwiony obraną przez sprawczynię napadu taktyką. - Wszyscy dyskutują na ten temat, są zaskoczeni. I co ta kobieta narobiła najlepszego? Jeśli prawdą jest, że brakowało jej pieniędzy na przeżycie, to lepiej teraz będzie, gdy pójdzie siedzieć do więzienia i zostawi małe dziecko? U nas w gminie było do tej pory spokojnie, lecz dziś trzeba się obawiać różnych dramatycznych zdarzeń. Ludzi męczy wysokie bezrobocie, wszystko może się zdarzyć.
W Przecławiu mogą czuć się zagrożone między innymi dwie stacje paliw, hurtownia materiałów budowlanych, kilka większych sklepów, ale we wsi twierdzą niektórzy, iż do obrabowania najlepiej nadawał się Bank Spółdzielczy 100 metrów od poczty. Inni kręcą głowami. - Gdzież tam. W banku jest alarm, są zabezpieczenia. Musiałoby być ich więcej, tych bandytów.
Krystyna Skowrońska, dyrektorka Banku Spółdzielczego w Przecławiu i posłanka Platformy Obywatelskiej w jednej osobie, pokazuje stertę dokumentów ułożonych na biurku. Dzisiaj podczas posiedzenia zarządu powtórnie zostanie przeanalizowany system bankowych zabezpieczeń w oparciu o urzędowe wytyczne.
- Zagrożenie pracowników banku zawsze było duże, ale w obecnej sytuacji jest zdecydowanie większe. Coraz więcej środków musimy przeznaczać na zabezpieczenia zamiast na inne cele. Wydarzenie na przecławskiej poczcie przekonuje, że nawet w tak niedużych miejscowościach trzeba zachować dużą czujność.
Takie czasy
Sołtys Kazimierz Markulis, emerytowany doradca rolny, również potwierdza, że w Przecławiu wielkiego zła dotychczas nie było. - Niespokojnie jest tylko przez tę dyskotekę. Młodzi co rusz wzniecają bijatyki, bo się nawzajem nie lubią. Walczą ze sobą, prowadzą święte wojny, jak na przykład nasze Podole z Dębicą. Ale czasy przyszły takie, że większe zło może się pojawić.
Po napadzie na widok obcych ludzi w sklepach, banku i na poczcie spojrzenia wielu osób w Przecławiu są trochę niespokojne. Podejrzliwe. Zwłaszcza na poczcie. Mieści się ona w dużym budynku, w jednym, także obszernym, pomieszczeniu z trzema okienkami. Dwie starsze, eleganckie panie obsługują jedną klientkę. Jest dwunasta trzydzieści; kilka dni temu właśnie o tej porze doszło do napadu. W tym czasie na poczcie jest pusto.
Naczelniczka urzędu nie chce rozmawiać. - Mamy zakaz udzielania jakichkolwiek informacji na ten temat. Tak zadecydowali nasi zwierzchnicy.
Obie panie wyznają, że chciałyby o tym wszystkim jak najprędzej zapomnieć. Przyznają, że z niepokojem spoglądają w kierunku drzwi, gdy ktoś wchodzi. - Teraz złodziejem może być każdy. I dodają po chwili: - Obcemu to człowiek by jeszcze wybaczył, ale swojemu? Wygląda na to, że z racji pochodzenia ojca podejrzanej zaliczono ją do swoich, czyli ludzi stąd.
- O informacje proszę pytać w urzędzie pocztowym w Mielcu - mówią kobiety.
Jest o co zapytać. Na przykład o rodzaj zabezpieczeń. Placówka pocztowa w Przecławiu jest, jak można usłyszeć, łatwa do okradzenia, a przynajmniej była do czasu napadu. Wątpliwości wzbudzają na przykład drzwi, które każdy może zamknąć od środka, również przestępca, poprzez przekręcenie gałki zamka.
Ale Poczta Polska nabrała wody w usta. W Mielcu naczelnik uprzejmie informuje, że nie może rozmawiać z prasą. Nie ma takich uprawnień. Kto je ma? Rejonowy Urząd Pocztowy w Rzeszowie. Tam jednak informują, że rzecznik prasowy tutaj nie pracuje, a dyrektor jest na urlopie.
- A czy jest zastępca?
- W tej chwili nie ma.
- To może ktoś inny będzie mógł porozmawiać o zdarzeniu w Przecławiu?
- Obawiam się, że nie. Może to zrobić tylko pan dyrektor...
- Ale on jest na urlopie.
- Proszę więc dzwonić, kiedy wróci...


(|1578 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : ubezpieczenie _DNIA 15-12-2002 - 03:28 | 3771 raz(y) oglądano.
artykułów : Zasady rozstrzygania sporów z zakresu prawa pracy 15.12.2002
NOWE PRZEPISY Zasady rozstrzygania sporów z zakresu prawa pracy
W jaki sposób pracownicy mogą dochodzić swoich uprawnień przed sądem ? Podstawowe zasady rozstrzygania sporów z zakresu prawa pracy.
Aby opisać zasady procesowe dotyczące rozstrzygania sporów ze stosunku pracy, należy wskazać, co rozumie się przez sprawy z zakresu prawa pracy. Zgodnie z art. 476 par. 1 kodeksu postępowania cywilnego przez sprawy z zakresu prawa pracy rozumie się sprawy:
• o roszczenia ze stosunku pracy lub z nim związane,
• o ustalenie istnienia stosunku pracy, jeżeli łączący strony stosunek prawny, wbrew zawartej między nimi umowie, ma cechy stosunku pracy,
• o roszczenia z innych stosunków prawnych, do których z mocy odrębnych przepisów stosuje się przepisy prawa pracy,
• o odszkodowania dochodzone od zakładu pracy na podstawie przepisów o świadczeniach z tytułu wypadków przy pracy i chorób zawodowych.
Właściwość sądu
Powództwo w sprawach z zakresu prawa pracy może być wytoczone bądź przed sąd właściwości ogólnej pozwanego, bądź przez sąd, w którego okręgu praca jest, była lub miała być wykonywana, bądź też przed sąd, w którego okręgu znajduje się zakład pracy (art. 461 par. 1 k.p.c.).
Do właściwości sądów rejonowych, bez względu na wartość przedmiotu sporu, należą sprawy z zakresu prawa pracy o ustalenie istnienia stosunku pracy, o uznanie bezskuteczności wypowiedzenia stosunku pracy, o przywrócenie do pracy i przywrócenie poprzednich warunków pracy lub płacy oraz łącznie z nimi dochodzone roszczenia i o odszkodowanie w przypadku nieuzasadnionego lub naruszającego przepisy wypowiedzenia oraz rozwiązania stosunku pracy, a także sprawy dotyczące kar porządkowych i świadectwa pracy oraz roszczenia z tym związane.
Sąd właściwy może, na zgodny wniosek stron, przekazać sprawę do rozpoznania innemu sądowi równorzędnemu, zajmującemu się sprawami z zakresu prawa pracy lub ubezpieczeń społecznych, jeżeli przemawiają za tym względy celowości. Postanowienie w tym przedmiocie może zapaść na posiedzeniu niejawnym. Sąd, któremu sprawa została przekazana, jest związany postanowieniem sądu przekazującego.
Oznacza to, że jeżeli świadczyliśmy pracę w Warszawie, gdzie znajduje się siedziba naszego pracodawcy, a mieszkamy na stałe w Opolu, sądem właściwym do rozstrzygania sporów z tego stosunku pracy będzie sąd w Warszawie. Jeżeli jednak większość świadków w sprawie również mieszka w Opolu, to możemy zgłosić wniosek do sądu w Warszawie o przekazanie sprawy do Opola. Na taki nasz wniosek musi wyrazić zgodę pracodawca. Wówczas spór o roszczenie ze stosunku pracy z naszym pracodawcą warszawskim będzie mógł toczyć się w Opolu.
Koszty sądowe i koszty procesu
W sprawach z zakresu prawa pracy inaczej zostały uregulowane kwestie ponoszenia kosztów sądowych.
Koszty sądowe obejmują opłaty sądowe i zwrot wydatków.
Pracownik dochodzący roszczeń z zakresu prawa pracy nie ma obowiązku uiszczania opłat sądowych. Opłatami sądowymi są wpis i opłata kancelaryjna.
Wydatki związane z czynnościami podejmowanymi w toku postępowania w sprawach z zakresu prawa pracy – o roszczenia pracownika – ponosi tymczasowo Skarb Państwa. Sąd w orzeczeniu kończącym postępowanie w instancji rozstrzyga o tych wydatkach, stosując odpowiednio przepisy o kosztach sądowych w sprawach cywilnych, z tym że obciążenie pracownika tymi wydatkami może nastąpić w wypadkach szczególnie uzasadnionych.
Do wydatków należą w szczególności:
1) diety i koszty podróży należne sędziom i pracownikom sądowym z powodu dokonywania czynności poza siedzibą sądu oraz ryczałt należny im za dokonywanie oględzin w sprawach dotyczących nieruchomości rolnych położonych poza miejscowością będącą siedzibą sądu,
2) należności świadków, biegłych i tłumaczy oraz kuratorów ustanowionych w danej sprawie,
3) opłaty należne innym osobom lub instytucjom,
4) koszty opłat telefonicznych i telegraficznych,
5) koszty ogłoszeń.
Często pracownikom wnoszącym pozwy przeciwko swoim pracodawcom wydaje się, że postępowanie przed sądem pracy jest za darmo i oni nigdy nie poniosą żadnych kosztów. Jest to błędne przekonanie. Pracownik jest zwolniony tylko od opłat sądowych przy wnoszeniu pozwu. Wszelkie natomiast wydatki sąd rozlicza w orzeczeniu kończącym sprawę według zasady, że strona przegrywająca sprawę ponosi koszty sądowe. Taką stroną przegrywającą może być również pracownik.
Dodatkowo przegrywający pracownik może być obciążony kosztami procesu strony przeciwnej.
Zgodnie z art. 98 k.p.c., strona przegrywająca sprawę obowiązana jest zwrócić przeciwnikowi na jego żądanie koszty niezbędne do celowego dochodzenia praw i celowej obrony (koszty procesu).
Do niezbędnych kosztów procesu prowadzonego przez stronę osobiście lub przez pełnomocnika, który nie jest adwokatem lub radcą prawnym, zalicza się poniesione przez nią koszty sądowe, koszty przejazdów do sądu strony lub jej pełnomocnika oraz równowartość zarobku utraconego wskutek stawiennictwa w sądzie. Suma kosztów przejazdów i równowartość utraconego zarobku nie może przekraczać wynagrodzenia jednego adwokata wykonującego zawód w siedzibie sądu procesowego.
Do niezbędnych kosztów procesu strony reprezentowanej przez adwokata zalicza się wynagrodzenie, jednak nie wyższe niż stawki opłat określone w odrębnych przepisach i wydatki jednego adwokata, koszty sądowe oraz koszty nakazanego przez sąd osobistego stawiennictwa strony.
Kto może być pełnomocnikiem pracownika?
Pełnomocnikiem strony może być adwokat lub radca prawny, a ponadto współuczestnik sporu, jak również rodzice, małżonek, rodzeństwo lub zstępni strony oraz osoby pozostające ze stroną w stosunku przysposobienia. Dodatkowo pełnomocnikiem pracownika może być również przedstawiciel związku zawodowego lub inspektor pracy albo pracownik zakładu pracy, w którym mocodawca jest lub był zatrudniony.
Do odbioru zaś należności zasądzonych na rzecz pracownika jest wymagane pełnomocnictwo szczególne, udzielone po powstaniu tytułu egzekucyjnego.
Pracownik działający bez adwokata lub radcy prawnego może zgłosić w sądzie właściwym ustnie do protokołu powództwo oraz treść środków odwoławczych i innych pism procesowych, a także poprawki i uzupełnienia tych pism.
Warto również wiedzieć, że pracownik ma prawo złożyć do sądu wniosek o ustanowienie pełnomocnika z urzędu.

(|898 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : poradnik _DNIA 14-12-2002 - 18:33 | 3013 raz(y) oglądano.
artykułów : Apeluję o dymisję rządu Millera `14.12.2002
Gospodarka LPR apeluje o dymisję rządu Millera

Liga Polskich Rodzin apeluje do rządu Leszka Millera, aby podał się do dymisji, Zdaniem lidera Ligi Romana Giertycha, PSL powinno wymusić zmianę szefa rządu.

Oceniając na sobotniej konferencji prasowej warunki wynegocjowane przez rząd z UE Giertych powiedział: "Wniosek mamy taki, aby Leszek Miller i cały rząd podał się do dymisji".

"PSL powinno wymusić zmianę szefa rządu" - uznał Giertych.

Według niego, wynegocjowane w Kopenhadze warunki zakładają nierówność między Polską a krajami członkowskimi Unii. "Polska godząc się na takie warunki zrzekła się zasady równości" - ocenił.

Giertych zaznaczył, że Liga będzie namawiać Polaków, aby w referendum opowiedzieli się przeciwko wejściu do UE. "W najbliższych miesiącach będzie bardzo ostre zwarcie między SLD a LPR" - zapowiedział Giertych.

"Wczoraj mieliśmy gigantyczny teatr w wykonaniu Leszka Millera i członków rządu. Aktorzy byli zafałszowani, a Miller przedstawił swoją porażkę jako sukces" - ocenił szczyt w Kopenhadze Zygmunt Wrzodak (LPR).

Jego zdaniem, wejście Polski do UE "jest absolutnie nieopłacalne".

"Apelujemy do rządu o przygotowanie alternatywy, na wypadek gdyby Polacy opowiedzieli się w referendum przeciwko wstąpieniu Polski do UE" - powiedział z kolei Giertych.

(|195 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : poradnik _DNIA 14-12-2002 - 18:28 | 2966 raz(y) oglądano.
artykułów : Wejście Polski do UE do kolejny przekręt komunistów ?
Gospodarka "Porażka Busha, sukces Polski"

Kopenhaski szczyt przyniósł porażkę prezydentowi George'owi Bushowi - jego lobbing na rzecz Turcji zakończył się fiaskiem - i sukces Polsce, której twarda taktyka w ostatniej chwili wymusiła zmianę niektórych finansowych ustaleń - ocenia brytyjska prasa.

"Francusko-niemiecki pokaz siły uświadomił Ameryce i jej przyjaciołom, gdzie ich miejsce" - stwierdził "The Guardian".

"Polska została udobruchana pokrojeniem tortu według nowych zasad - pisze dziennik. - Gotówka była jednak w piątek wieczór mniej ważna od zachowania twarzy".

"Guardian" informuje, że porozumienie z UE spełnia "oryginalne" polskie postulaty w 50 proc. Pakiet finansowania UE został przetasowany. Zamiast wypłacenia jednego miliarda euro w formie pomocy regionalnej w okresie siedmiu lat, UE przekaże Polsce tę sumę od razu jako bezpośrednią pomoc dla budżetu.

Polska uzyskała też 108 mln euro na wzmocnienie kontroli granicy wschodniej i zgodę na podwyższenie kwot produkcji mleka. Inne kraje akcesyjne zyskały ekstra 300 mln euro.

"Nie zwiększy to pakietu finansowania rozszerzenia o wartości 40,4 mld euro, ale usprawni przepływ gotówki" - uważa gazeta.

Zwyciężył kompromis: "W odpowiedzi na akrobacje premiera Leszka Millera liderzy Piętnastki wykazali zarówno elastyczność, jak i twardość, w przekonaniu, że Polska z potencjałem ludnościowym odpowiadającym połowie ludności 10 nowo przyjmowanych krajów jest zbyt ważna, by zostawić ją na uboczu. Równocześnie Piętnastka nie dopuściła do tego, by Polska - nowy członek klubu - rozstawiała ich po kątach" - ocenia "Guardian".

"Mimo w sumie niewielkich sum, o które w Kopenhadze do ostatniej chwili toczył się spór, nie ulega wątpliwości, że podjęte na szczycie decyzje mają historyczny wymiar" - pisze "Financial Times". - Polacy rozumieją, że dostali najlepsze warunki, na które mogli liczyć".

Radość będzie jednak krótkotrwała, ponieważ kandydatów czekają trudne lata związana z dostosowywaniem ich gospodarek do unijnego rynku, restrukturyzacją całych gałęzi przemysłu, reformami sądownictwa i administracji - zauważa gazeta.

"Daily Telegraph" nie wyklucza, że rządowi Millera mimo ustępstw Piętnastki w Kopenhadze może być trudno "sprzedać" wyborcom ideę członkostwa Polski w UE, ponieważ porozumienie jest "niechlujne", a nowe kraje wchodzą do europejskiego klubu na nierównych warunkach - rolnicy nwoych krajów członkowskich otrzymają w pierwszym roku członkostwa 25 proc. subsydiów przysługujących farmerom Piętnastki.

"W Kopenhadze Polacy uświadomili innym te prawdy" - stwierdza "Daily Telegraph".

Gazeta sugeruje, że UE traktuje nowo przyjmowane kraje po macoszemu: "Połączony PKB Unii Europejskiej rozszerzonej o 10 krajów sięgnie 6 bln funtów (ponad 9 bln euro), a koszty zintegrowania nowych członków z uwzględnieniem ich składki członkowskiej wyniosą 5,5 mld funtów rocznie, co odpowiada 0,07 proc. PKB Piętnastki i przekłada się na 15 funtów na głowę każdego mieszkańca UE - wyliczył "Daily Telegraph".

(|426 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


<   111121314151617181920212223242526272829303132   >

INDIE 2015


Nasza nowa strona


Kodeks pracy


OKRESOWY Dla SŁUŻBY BHP, SZKOLENIE SIP


Kategorie


POZWOLENIA ZINTEGROWANE-HANDEL CO2


Głosowanie

Czy Państwowa Inspekcja Pracy spełnia swoją rolę

[ Wyniki | Ankiety ]

Głosów: 330
Komentarzy: 1


Polecamy ebooki



BHP EKSPERT Sp.z o.o.

NIP 678-315-47-15 KRS 0000558141 bhpekspert@gmail.com
tel.kom.(0)501-700-846
Tworzenie strony: 0,41841006279 sekund.