Pracodawca-Pracownik [1]: Pracowałam za grosze w fabryce telewizorów pod Toruniem. Za 672 zł netto [2]

Autor : God Dodano: 02-03-2007 - 06:10
Praca [3]
Pan Japończyk nie lubi, kiedy kobieta mówi

Zobacz powiekszenie [4]

Autorka tekstu łapie stopa przed fabryką w Łysomicach

Nauczyłam się tam, że w 15 minut można zjeść obiad, zapalić, wypić kawę i pójść do toalety. Oto stoimy z koleżankami za żółtą linią, pan Hinooka pyta, co zrobić, by montować więcej telewizorów. Jedna z pracownic odpowiada: trzeba nam więcej płacić. Ale tłumaczka tego nie przekazuje. Bo Japończyk nie lubi, kiedy kobieta mówi. W Tajlandii kobiety składają oriony w milczeniu. W Łysomicach ciągle rozmawiają. Dzięki nieustannym pogaduchom przy taśmie, czyli lince, mogłam napisać ten reportaż. Dziękuję wam, dziewczyny. Zmieniłam wasze imiona, żebyście nie miały kłopotów.

Fabryka Orion w Łysomicach. Hala nie ma okien, na ścianach hasła:


Jak przełożyłam 40 kołków Żeby napisać ten reportaż, pod koniec listopada wysłałam podanie o pracę. W rozdziale "motywacja" napisałam: "Nie chcę wyjeżdżać za granicę w poszukiwaniu pracy. Kiedy tylko dowiedziałam się, że firma Orion będzie poszukiwać pracowników pod Toruniem, bardzo się ucieszyłam, bo to wielka szansa dla takich młodych ludzi jak ja. Chociaż nie mam doświadczenia w pracy w przemyśle elektronicznym, to nie boję się wyzwań. Szybko się uczę". Na rozmowę zaprosili mnie w połowie grudnia. Gdy przyjechałam, ziemia przed fabryką była jeszcze rozkopana. Portier wręczył mi czterostronicową ankietę personalną. Odpowiadam na serię pytań: czy ma pani samochód? dom? jaki rozmiar sukienki? numer buta? W rubryce "oczekiwane wynagrodzenie" wpisałam 900 netto. Żeby nie przesadzić. Portier zaprowadził mnie potem do pokoju z okrągłym stołem. Tam mężczyzna w szarym kombinezonie mierzył stoperem czas dziewczynie siedzącej nad plastikowym sześcianem z licznymi otworkami. Dziewczyna wkładała do otworków biało-czerwone kołki. Pierwsza runda: włożyć jak najwięcej kołków w minutę. Stop! Runda druga: włożone kołki trzeba odwrócić do góry nogami i ponownie włożyć, ale już w inne dziurki. Stop! Dziewczyna przede mną włożyła w minutę 24 kołki. W drugiej rundzie zdążyła odwrócić 20 z nich. "Egzaminator", wpisując obie liczby do tabelki, wyjaśnił, że satysfakcjonujący wynik to co najmniej 50 w sumie. Gdy już siadałam, by czekać na hasło "start!", mężczyzna w szarym kazał mi wstać i wyprostować się pod żółtą ścianą. Zrobił mi zdjęcie wyjętym z kieszeni aparatem cyfrowym. Do dziś nie wiem - po co. Nie miałam śmiałości zapytać. Włożyłam w sumie tylko 40 kołków. Egzaminator policzył mi o sześć więcej i skierował na rozmowę kwalifikacyjną. W pustej sali czekało na mnie krzesło i komisja za stołem: Japończyk plus troje Polaków. Czytali moją ankietę. - Z tym wynagrodzeniem to pani trochę przesadziła: 900 zł netto... - Polak za stołem popatrzył mi głęboko w oczy. - 900 to my pani damy, ale brutto - powiedział. - Nie przeszkadza? - Jeśli jest szansa na podwyżki i awanse... - Jest. A przyjdzie pani do pracy w sobotę, jak trzeba będzie? Zostanie pani czasem po godzinach? - Nie ma problemu. - Zadzwonimy. Japończyk pożegnał mnie słowami "dowizena".



Zadzwonili na początku stycznia: - Mamy dla pani pracę. Stanowisko na produkcji. Za najniższą krajową. Pół godziny później telefon zadzwonił ponownie. - Mamy dla pani pracę. - Przed chwilą rozmawiałyśmy. - Ach tak, tak... (pauza). To pani nie odmówiła? - Nie. - No to do zobaczenia w fabryce. Pieją, że u żółtych robię Poniedziałek, siódma rano. Dojeżdżam PKS-em z odległego o 15 km Torunia, bilet 2,5 zł w jedną stronę. Autobus nie zatrzymuje się przy stojącym w szczerym polu Orionie, tylko 1,5 km dalej. Wracam pod fabrykę pieszo, wzdłuż trasy Toruń - Gdańsk. Przed główną bramę docieram zmarznięta i ubłocona. Taśma w fabryce rusza dopiero za pół godziny. Przed drzwiami stoi kilka kobiet: dziś mają być zatrudnione, tak jak i ja. Dwie stoją tu od piątej. Bały się, że nie zdążą. - Ale ze mnie rodzina pieje, że u żółtych będę robić - niska, krótko obcięta dziewczyna pali papierosa, nerwowo przestępując z nogi na nogę. Co kilkanaście sekund poprawia grube okulary, wykrzywia nerwowo usta. - Jaką mam delerę... Już wczoraj mnie wzięło. Zasnąć nie mogłam, tak mnie żołądek bolał. Jestem Karina - podajemy sobie ręce. - Nie zjadłam śniadania. Ale za to wczoraj się najadłam - Karina chichocze nerwowo i nie przestaje mówić. - Mój chłop mnie nakarmił. Pięć batonów mi kupił. Martwi się o mnie, bo wszystkie spodnie mi wiszą. Tylko sześć dych ważę. - Łokitoki idą - przerywa jej stojąca obok blondynka w sztucznym futerku. Z czerwonego busa wysiada kilku Japończyków. Wszyscy w szarych spodniach, ciemnych kurtkach, z laptopami. Dziewczyny milkną na ich widok. - Nie bójcie się, nic nie kumają - kierowca busa uśmiecha się do nas porozumiewawczo, gdy Japończycy znikają w drzwiach. Martwy skorpion jest poważny, a żywy - ciężki - Znasz angielski? - pyta mnie Karina, bawiąc się pomiętą paczką mocnych. - Tyle o ile. - Ja ani be, ani me. Po podstawówce jestem. Bałam się szkoły. Ja już się wszystkiego boję. Na przykład tego, bo mi tu jedna mówiła, że na okrągło będą nadgodziny. Przyjdziesz do pracy na osiem, a wyjdziesz po dwunastu. Wchodzimy. W sterylnie czystym korytarzu stajemy przy kaloryferze - wreszcie ciepło! Przychodzi kadrowa - młoda, urocza brunetka w szarym służbowym kostiumie i tenisówkach - prowadzi nas szarym korytarzem. Na ścianach dwumetrowe tablice z tajemniczym hasłem "QPQ + speed". Wchodzimy do szatni. Duże pomieszczenie, na szarych ścianach znów to samo hasło. Kadrowa rozdaje kluczyki do skrytek i prowadzi nas do magazynu. - Kto ma 39? - pyta, trzymając worek z tenisówkami. Wyrywa się Karinka. - Dostaniesz 43. To tajska numeracja. - Cholera, sztuczne. Będą mi się nogi pocić - szepcze do mnie dziewczyna. Wychodzimy z magazynu w srebrnych tenisówkach, szarych spodniach, szarych bluzach i czapeczkach w tym samym kolorze. Przed wejściem na halę podbiega do nas roześmiana kobieta w okularach. Rude, mocno rozczochrane włosy, z wyglądu 25 lat. - Mogę już, mogę panie porwać - szczebioce. Prowadzi nas do pokoju socjalnego. Siadamy przy okrągłym stole. Wszystkie patrzymy na tablicę z tajemniczym hasłem. - Witamy w naszej fabryce - mówi rudowłosa. - Jestem Ludka i robię tu za tłumacza. Powiem wam, co znaczy QPQ. Quality, Price, Quantity. To najważniejsze zasady naszej firmy. Pierwsze Q to jakość. Nasze telewizorki muszą być najlepsze. Dlatego wybieramy najlepsze części, mamy swój zespół Quality Service. Co to znaczy dla was? Musicie robić wszystko jak najdokładniej. Kilka osób, z którymi będziecie pracować, w tym mnie, panowie Japończycy zabrali na szkolenie do Tajlandii. Uczyli nas, że najważniejsze to nie dopuszczać do błędów poważnych, a ciężkich unikać jak ognia. Zastanawialiśmy się długo: co różni oba typy błędów? I już wiemy. Jeśli do kartonu z telewizorem wejdzie skorpion i dojedzie do klienta martwy - to błąd poważny. Jeśli dojedzie żywy - to już ciężki. To oczywiście tajskie realia. Ludka mówi tak samo szybko jak Karinka, dużo gestykuluje i nie przestaje się uśmiechać. - P to price. Nasze telewizorki musimy sprzedawać w konkurencyjnych cenach. A każda śrubka kosztuje!!! Wniosek? Musicie uważać, by nie niszczyć części. Pamiętajcie: nie mamy zapasów drucików czy pilotów. Jeśli mamy zamówienie na 1000 telewizorów, to części w kartonach jest najwyżej o kilka więcej. Jeśli czegoś zabraknie, produkcja staje. Części sprowadzamy z Tajlandii. I to wy jesteście za nie odpowiedzialne. I jeszcze quantity - ilość. U nas nie ma czasu na patrzenie w sufit. Jeśli klient chce od nas 800 telewizorów na wtorek, musimy zdążyć je wyprodukować. Inaczej drugi raz do nas nie przyjdzie. Macie pytania? Karinka: - Są nadgodziny? - Sporadycznie. Tylko wtedy, jeśli produkcja idzie za wolno. Widzicie, pod QPQ jest jeszcze coś: speed. I to słowo klucz: pracując szybko, nadgodzin da się uniknąć. Dlatego nie odchodzimy od stanowisk pracy, nie tracimy ani minuty. Na hali nie jemy, nie pijemy. Na to jest czas po gongu. W trakcie dnia usłyszycie go trzy razy. Wyznacza przerwy. Wizyty w w.c. w trakcie pracy są niemile widziane. Spowalniają. Ale spokojnie, to nie jest obóz pracy. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Na hali będą się kręcić między wami liderki. Gdy któraś z was jakiegoś dnia źle się czuje, powinna ją właśnie uprzedzić, że będzie częściej chodzić siusiu. Jak się rozchoruje, liderka da jej tabletkę. Japońską! - Co z urlopami? - W lipcu zamykamy fabrykę na dwa tygodnie. Wtedy odpoczniecie. Oprócz tego macie jeszcze po dwa dni. Wiem, mało. Ale panowie Japończycy na razie nie są przychylni. Chodźcie, pokażę wam halę. Ludka otwiera przeszklone drzwi, idziemy przez długi korytarz. Po lewej stronie hala wielkości boiska do piłki nożnej, po prawej biura. Przez okna widać panów Japończyków ślęczących nad laptopami. Made in Japan Hala nie ma okien. Na ścianach rysunki: dwa ludziki trzymające się za rączki, ludzik wchodzący po schodach i ludzik dźwigający sztangę. Podpisy (po polsku): "Wzajemne zrozumienie", "Ulepszanie", "Nie ma rzeczy niemożliwych". Przy 25-metrowej intensywnie zielonej taśmie w środku hali stoi około 40 bardzo młodych dziewczyn w szarych kostiumach i białych rękawiczkach. Ludka oprowadza nas i opisuje każde stanowisko: pierwsza kobieta wyjmuje obudowę telewizora z kartonu, kładzie ją na taśmę, kolejna wkłada do obudowy panel LCD, następna mocuje obie części. Stojące dalej pracownice dociskają, lutują i przykręcają dalsze elementy. Niektóre tylko sprawdzają - na dotyk - czy wszystko jest równo zmontowane. Przy końcu taśmy dziewczyna przykleja na złożony już telewizor nalepkę: "Made in Japan".

Polskich naklejek jeszcze nie wyprodukowaliśmy - Ludka zanosi się śmiechem. - Ale fabryka jeszcze raczkuje. Na razie pracuje tylko jedna linka, za kilka dni panowie Japończycy mają uruchomić drugą. - Widzisz, trzy linki są już przygotowane, ale stoją - mówi mi na ucho jedna z pracownic. - Nie idzie Japońcom tak szybko, jak by chcieli. Docelowo ma być dziesięć linek. Ale nie znajdą tylu ludzi - macha ręką. - A to wasza liderka, pani Emilia - Ludka pokazuje szczupłą, bladą blondynkę. - Emilia kręci się po sali. Zawsze wam pomoże. Przetłumaczy na angielski, co macie do powiedzenia Japończykom. No... to teraz stańcie sobie gdzieś i się pouczcie. Ale niczego nie dotykajcie, dopóki nie przeszkolą was z bhp. Mocno wkurzony Skos na horyzoncie Linka jest podzielona na odcinki. Pracownik, do którego podjeżdża telewizor, zatrzymuje swój odcinek na czas potrzebny do wykonania czynności. Gdy skończy, puszcza taśmę w ruch. Na tablicy w środku hali wyświetlają się trzy cyfry: norma na dziś, liczba telewizorów, które powinny już były zejść z linki, i liczba, która faktycznie zeszła. Jest 11 rano. Zeszło niecałe 200, powinno 500. Nikt się nie spieszy, choć do końca dnia ma zejść w sumie tysiąc telewizorów. - To jest możliwe - przekonuje mnie młodziutka Danuśka, która pracuje tu już dwa miesiące. - Najpierw dali nam normę 400. I co dzień zwiększali. Przed Bożym Narodzeniem przyszedł Japoniec i powiedział: jesteście przedświątecznie rozprężone, nie jestem zadowolony. Robicie 900, to za mało. Róbcie tysiąc. Wiesz, co tu się działo?! Zapieprzałyśmy jak motorki. Kiedy zbliżałyśmy się do tysiaka, to żółtki wyszli ze swoich biur, założyli rękawiczki, zakasali rękawy i też wzięli się do roboty. Handlowcy, inżynierowie, wszyscy przykręcali śrubki. Jak tablica pokazała tysiąc, zaczęli klaskać. Nam pot z tyłków leciał. - I co? Wszystko na nic. I tak dostałyśmy 600 zł na rękę. Żadnego dziękuję, żadnej premii, nawet czekolady na święta nie dali - podchodzi do nas bardzo wysoka brunetka, Kasia. Jest wolną operatorką. Chodzi po hali i pomaga koleżankom, które pracują wolniej. - Widzicie, jak się ślicznie grzebią? - wskazuje palcem grupkę rozgadanych dziewczyn przy lince. - Wy też się zrelaksujcie, nigdzie się nam nie spieszy (śmiech). Wolna operatorka Kasia zaczęła pracować w fabryce jeszcze wcześniej niż Danuśka - w październiku, gdy tylko zakład ruszył. - Jutro podpisują nowe umowy na pół roku - mówi. - Obiecali, że kasy dadzą więcej. Zobaczymy. Jak nie dadzą, zastrajkujemy albo odchodzimy, inaczej się nie da. Wolniej, kobieto! - Kasia upomina dziewczynę, która - choć cały czas rozmawia z koleżankami przy taśmie - nie przerywa lutowania. - Ja już Japońcom powiedziałem: albo się ma dobrych pracowników, albo tanich - dorzuca przechodzący magazynier, który podsłuchał fragment naszej rozmowy. Kasia widzi zbliżającego się Japończyka: - Uwaga, uwaga! Mocno wkurzony Skos na horyzoncie - ostrzega cicho stojące najbliżej dziewczyny. Rozmowy milkną. Kobieta powinna być wdzięczna "Mocno wkurzony" staje z boku, zaplata ramiona na piersi. Przez kwadrans patrzy na ręce Kasi, która wkręca swoje śrubki najwolniej, jak można. Nad linką wzdłuż całej jej długości biegnie metalowy drut, do którego przyczepione są rysunkowe instrukcje, jak wykonać czynność przewidzianą dla danego miejsca przy taśmie. Instrukcje wyjaśniają nawet, "jak stać": przekreślony zgarbiony ludzik widnieje obok nieprzekreślonego - dumnie wyprostowanego. Przyglądam się małym karteczkom wiszącym między instrukcjami: 25 s, 30 s, 50 s. - Co oznacza kartka 28 s? - pytam dziewczęta. Żadna mi nie odpowiada. Dopiero gdy Japończyk odchodzi, Kasia tłumaczy: - Żółci nie lubią, jak kobieta mówi. Na początku byli przerażeni, że polskiej pracownicy to się buzia nie zamyka. U nich babki stoją i robią swoje. I o podwyżki też nie wołają! Skosy mówią, że kobieta powinna być wdzięczna, że ktoś dał jej pracę. - Dajcie chłopaczkom czas, w końcu zrozumieją, że u nas jest inaczej - dorzuca liderka Emilia, która - przynajmniej w teorii - powinna nas poganiać. Kasia pokazuje mi palcem kolejnych Japończyków: - Przez pierwsze dwa tygodnie nie mogłam żadnego rozpoznać. Później ustaliłam szybko, kto jest kim: po zębach albo uszach. Nauczę cię, jak ich rozróżnić. Widzisz? To Koń - pokazuje idącego przez halę wysokiego Japończyka. Ma wystające przednie zęby. - Będzie kierownikiem nowej linii. A to jest Crazy Frog - palec Kasi wskazuje kolejnego Skosa. Ten ma potężny wytrzeszcz. - Plastusia i Kuternogę też rozpoznasz (śmiech).


- A co znaczy to 28 s? - pytam powtórnie. - Że tu wszystkie czynności powinny być wykonane w tyle sekund - tłumaczy Kasia. - Mierzyli nam Japońcy stoperem czas. Potem wyciągnęli średnią dla każdego stanowiska. Rozmowę przerywa gong. Jest 11.45. Przerwa obiadowa. Te ich japońskie metody Większość dziewczyn wybiega z hali truchtem. W szatni, przegryzając ukradkiem przyniesiony z domu chleb (tu jeść nie wolno), w pośpiechu zmieniają buty. - Jak chcesz zjeść, wypić kawę, zapalić i jeszcze zrobić siusiu, to musisz biec - mówi zadyszana Kaśka, wyjmując z szafki termos z kawą. - Automat z napojami jest w stołówce - pokazuje mi drzwi. - Pożycz na kawę - Karinka znajduje mnie w kolejce pod automatem. Kupuję jej z mlekiem. W dużej szarej stołówce kilkadziesiąt miejsc przy stołach, kilkanaście umywalek i rząd szafek na naczynia. Nie można tu zjeść nic ciepłego: tylko to, co się przyniosło z domu. W kącie stoją automaty, poza kawowym jest jeszcze drugi - z batonikami. Karina wyjmuje kanapki - cztery pajdy z salcesonem. Siadamy przed tablicą ogłoszeń. Tam rysunki: jak nosić szarą czapeczkę, jak długie mają być nogawki od spodni, do jakiej wysokości należy zapinać bluzę służbową. Czego na sobie mieć nie można: kolczyki, obrączki, zegarki. Wisi też lista urlopowa: ile komu w tym roku przysługuje. - Takie ich japońskie metody: płacić grosze, urlopu dać jak najmniej i stać nad ludźmi ze stoperem - mówi Karina z pełną buzią. - Ale co ja mam robić? Nas jest w domu dużo, ale mało kto zarabia. Matka robi w Toruniu u ogrodnika, kwiatki przesadza, ale jak się wstawi, to do pracy nie dociera. A nawet jak zarobi, to i tak przepije. Tata od dziesięciu lat nie żyje. Zostawił nas szóstkę dzieciaków. Trzech już w domu nie mieszka. Z nas, co zostaliśmy, brat w magazynie we wiosce robi, najmłodsza siostra tylko będzie bogata. Samotna matka, becikowe dostanie, potem alimenty. W drodze na papierosa łapie nas gong - koniec przerwy. Nie udało się zapalić. Truchtem wracamy na halę. Już do końca dnia Japończycy stoją nad nami, licząc, że praca nabierze tempa. Nic z tego. Do 16.00 z linki schodzi tylko 500 telewizorów. Szanujcie telewizorki, drogie panie! We wtorek zaczynam o 7.30. Poranny apel prowadzą tłumaczka Ludka, liderka Emilia i kierownik linii pan Hinooka. Liderka wydaje mi się jeszcze bledsza niż wczoraj, podaje stan załogi i normę do wykonania. - Liczę, że dzisiaj zejdzie z linki więcej telewizorków niż wczoraj - zaczyna. - Mam dla was ważną wiadomość. Uruchomiliśmy drugie drzwi. Od dziś wchodzicie tymi po lewej, są wyłącznie dla was. Ludzie z biura i szefostwo korzysta z tych przy portierce. I jeszcze jedna informacja dla nowych: na dużej przerwie idźcie do kadrowej wymienić czapeczki. Dostałyście w złym kolorze. Na hali nosi się niebieskie, a szare przysługują pracownikom biur. Wiecie: im wyżej, tym jaśniej - uśmiecha się szeroko. Sama ma szarą. Czapeczka pana Hinooki jest prawie biała. Japończyk chrząka, chce mówić. Przemawia dość długo, ale rudowłosa Ludka tłumaczy zwięźle: - Dziś macie zrobić 1000. Taki mamy target. Hinooka patrzy na nią gniewnie. Znów długo przemawia. Ludka: - Pan Japończyk wie, że ostatnio nie układało nam się z wydajnością dobrze, ale ma nadzieję, że już weźmiecie się do pracy, drogie panie. Wie, że potraficie złożyć tysiąc telewizorków, zróbcie to. Z szacunku dla liderów i dla efektów waszej pracy. - Mamy szanować telewizory? A kto nas będzie szanował?! - pyta szeptem stojąca obok mnie wolna operatorka Kaśka. I dodaje głośno: - A co z naszymi podwyżkami? Ludka patrzy na Emilię. Emilia na Ludkę. Mówią chórem: "Spróbujemy coś załatwić".

Jak będzie bąbel, głos będzie znikał Po krótkim szkoleniu (od pana behapowca dowiaduję się, że fabryka jest najpiękniejsza w Polsce, sterylna i bezpieczna) staję przy swoim stanowisku. Nade mną karteczka: 25 s. Przez ten czas mam przylutować wyjęty z kartonu metalowy sześcian o wielkości połowy paczki papierosów do małej płytki z tworzywa sztucznego PCB (drugi karton). Pierwszy lut zajmuje mi ponad minutę. Metalowy prostopadłościan ma osiem małych wypustek i cztery większe. Muszę wcisnąć go w płytkę tak, aby każda wypustka przeszła przez swoją dziurkę. Potem od tyłu przyłożyć gorącą lutownicę i cynowy drucik. Podać dalej. Drugi lut wcale nie idzie mi łatwiej. Trzeci też nie. Do tego koleżanki zaczynają mi zwracać uwagę: krople cyny zastygające na moich płytkach wyglądają jak bombki. A powinny jak czapeczki. Trzeba odpowiednio podrywać lutownicę, by powstał ładny stożek. Próbuję się dowiedzieć - dlaczego. Żadna z moich nowych koleżanek nie wie. Jedna się domyśla: - Jak będzie bąbel zamiast czapeczki, to potem w telewizorze głos będzie znikał. Albo kaszka się zrobi. Do 9.00 zrobiłam 50 płytek. Mój najlepszy czas: 40 sekund. Magda, ładnie umalowana 30-latka, która lutuje obok, jest szybsza. Jak większość pracownic pochodzi z pobliskiej Chełmży, do Oriona skierował ją urząd pracy. Nie było innych propozycji. W każdym razie nie dla Magdy, choć ma maturę, dwuletnie studium ekonomiczne i rok matematyki. - Przerwałam studia, bo po tym kierunku i tak bym w Chełmży pracy nie znalazła, a wyjechać nie mam za co - Magda ma dwoje dzieci, mieszka w bloku z mężem i teściową. Mąż dojeżdża do pracy w Toruniu - od dziesięciu lat robi w warsztacie samochodowym. - W Chełmży tylko znajoma znajomej może liczyć na jakieś biurko w urzędzie. A człowieka z ulicy do sklepu najwyżej wezmą. Na 12 godzin dziennie. Za najniższą krajową albo na czarno, a najlepiej to na staż z urzędu. A za nadgodziny obiecają wolne. Tylko że nie dadzą. Pracowałam tak rok. - Ale już nawet w Chełmży coraz trudniej o ludzi dla Japońców - podchodzi do nas wolna operatorka Kasia. - Ściągają nowych spod Rypina, Chełmna, Grudziądza. Nawet tych z wyrokami na koncie. Już się mówi o naszym Orionku obóz pracy. Ty też z pośredniaka? - Nie. Zgłosiłam się sama. Jak podwyżek nie budiet, to pójdziemy obok Po czternastej mamy trzecią i ostatnią przerwę w pracy. Zrobiłyśmy już 500 telewizorków. Z niedopitą kawą ze stołówki idę na papierosa przed fabrykę. Przy drzwiach dla personelu stoi już kilkanaście dziewczyn. Kilka metrów dalej grupka Japończyków. Palą jak smoki. Wieje tak, że z trudem zapalam. Zauważa mnie Karina. - Słyszałam, że jak nie dadzą dziś podwyżek, to się kilka dziewczyn chce zwolnić. Ty się nie zwalniaj, bo cię zabiję. Za chwilę nikt znajomy tu nie zostanie. Zobacz, Magda czeka już tylko na kampanię buraczaną. - Wolisz zbierać buraki, niż robić telewizory? - pytam Magdę, niedoszłą matematyczkę. - Wolę zarabiać jak człowiek, a nie 600, kiedy my z mężem płacimy 580 samego czynszu. Gdyby teściówka nie dokładała się, to zgon. Byśmy kibel spłukiwali brudną wodą z wanny, żeby na wodzie oszczędzić. U nas w bloku tak robią - Magda śmieje się nerwowo, ciągnąc dym z papierosa. - A kampania buraczana to nie jest zbieranie, to świetny interes. Każda babka z Chełmży chce na to trafić. Nie zgrywaj się, też byś chciała. - Nie jestem z Chełmży - mówię. - To ci powiem, jak jest. Siedzisz w cukrowni, przy wadze, faceci przywożą buraki, a dla ciebie czekoladki i kawę. Potem płacą ci półtora tysiaka za miesiąc. Cud-praca, ale sezonowa. Od września najdłużej do grudnia. Jak tu się nic nie zmieni z kasą, wezmę bezpłatny na miesiąc czy dwa. A potem pójdę w cholerę i tyle. Na hali wolna operatorka Kaśka mówi mi: - Podwyżki nie budiet, to 30 osób zrezygnuje. Spakujemy manatki i pójdziemy obok.


Obok, czyli do fabryki Sharpa, której hale zaczynają się dziesięć metrów za płotem Oriona. Sharp ruszył z produkcją od stycznia. - Już wydzwaniają do dziewczyn - mówi Kasia. - Mówią, że mamy doświadczenie, więc na rękę od razu dostaniemy po 200 zł więcej niż tu. No i tam dają bony na święta. Magda: - Ale pracują na zmiany. Jak masz dzieci, to tam nie pójdziesz. A tu połowa załogi to mamuśki, panny z dziećmi. - I dopóki tu będą, będzie pracował w Orionie Bob - Kasia i Magda śmieją się głośno. - Widzicie, nie każdy pracuje, by zarabiać! - Kim jest Bob? - pytam. - Jeszcze go nie znasz? Nie bój żaby. I do ciebie dotrze. Podwyżek nie będzie Koniec pracy. Zrobiłyśmy prawie 700 telewizorków. Liderka Emilia krąży z listą po hali i zapisuje na nadgodziny. Są dwie opcje: dwie soboty (200 procent dniówki za każdą) albo cały tydzień po dwie godziny dłużej (wtedy 150 proc.). Karina: - Ja mogę pracować i w soboty, i na nadgodziny. Ja zawsze potrzebuję pieniędzy. Przecież ja muszę i proszki kupić, i płyn do podłogi, i jedzenie, matka wszystko - wiesz... upłynnia. To se policz, jak masz za 600 złotych się najeść, umyć, a kup jeszcze ubranie albo zachoruj, to już mogiła... Wiesz, jak ja bym chciała kupić sobie czasem coś ekstra? Jakąś ładną rzecz... - Po gongu zostańcie na chwilę. Będzie zebranie z dyrektorem - mówi liderka Emilia. Zebranie jest w sprawie podwyżki dla pracujących od zeszłego roku, więc my z Karinką idziemy do szatni. - Zobacz, krwiaki mi się zrobiły od stania w tych tajskich trampkach - narzeka. - Muszę do lekarza, ledwo chodzę. Emilia obiecała, że będę mogła nosić swoje buty, ale najpierw musi obejrzeć moje nogi. Chciałam pokazać od razu, ale nie miała czasu. Do szatni szybko wracają dziewczyny z zebrania: - Podwyżek nie będzie. Nawet nie chce im się gadać. - Jak tylko wrócę do domu, obejrzę ostatnią scenę "Bitwy o Midway", jak wysadzają pieprzonych Japońców - rzuca na odchodne Kaśka. Na Boga, róbcie coś! Trzeciego dnia stania przy taśmie zaczynam myśleć o własnych nogach. Bolą mnie łydki, zaczyna pobolewać głowa. I poznaję Boba. - Paweł, ale wszyscy mówią na mnie Bob - przedstawia się. - Tak mnie przezwali. Mówią, że przypominam Boba Budowniczego. Bob - z wyglądu 30-letni - jest krępy i niski. Pracuje jako magazynier, przynosi nam kartony z częściami. Tego dnia wraca do mnie jeszcze kilka razy. Jako jedyny nie narzeka na niskie zarobki. - Przyszedł do fabryki, bo tu dużo kobiet, a on żony szuka - mówi mi Kaśka. - Opowiada na lewo i prawo, że chce dziewicy.



Przed 11 rano Bob tkwi już przy nas kamieniem, bo taśma stoi. Zabrakło śrubek. - Powiem Skosom - informuje nas liderka. Po chwili przychodzi na halę Japończyk. Otwiera jakiś karton, ale śrubek tam nie ma. Za moment przychodzi kolejny, a po kwadransie śrubek szuka już pięciu Japończyków. Emilia: - Skosy też nie znalazły. Na razie nie popracujecie. Ale na Boga, nie stójcie tak! Róbcie coś, posprzątajcie na hali, wyczyśćcie linkę, mopy są na dole, wiecie gdzie. Po godzinie podłoga jest umyta. Linka wyszorowana. Siadam na paleciaku. Od razu upomina mnie koleżanka: - Jak żółtek zobaczy, że siedzisz, to zaraz tu będzie. Oni nie cierpią, jak się nic nie robi. Udawaj. Ci, co byli na szkoleniu w Tajlandii, opowiadali, jak tam się pracuje. Ludzie z kilku linek ścigają się, kto złoży więcej telewizorów. Babki harują w milczeniu. Rozluźniają się tylko na przerwach. Ale nie tak jak my, że biegną na fajkę na świeże powietrze. One na przerwie po prostu uginają kolana, opierają się na łokciach na taśmie i dalej stoją, każda w swoim miejscu. A na gong powrotny prostują się i do roboty. Po trzech godzinach udawania pracy na halę przychodzi kilkunastu Japończyków z wielkimi segregatorami. Na razie w fabryce ruszy produkcja telewizorów 32-calowych. Na śrubki do składanych przez nas wcześniej mniejszych monitorów trzeba będzie poczekać tydzień, może dwa. Przypłyną z Tajlandii. Ituituitu i dajchufu kimako Przy taśmie rozpoczyna się szkolenie przed wdrożeniem nowej produkcji. Japończycy podchodzą do każdego stanowiska po kolei. Rozkładają wielkie segregatory z instrukcjami. Najpierw długo dyskutują ze sobą, potem informują pracowników: - Ituituitu! Towarzysząca komendzie pantomima pozwala zrozumieć o co chodzi: w tych trzech miejscach musisz przykręcić śrubki (tu i tu, i tu). - Yyyybam! To ostrzeżenie, by uważać przy odkładaniu płytki PCB na taśmę: jest delikatna, nie może upaść. W razie potrzeby Japończycy wołają tłumacza. Szkolenie trwa bardzo długo. Przez dziesięć minut Japończyk pokazuje mi, jak przykleić trzy gąbeczki na obudowę monitora. - Jedno im trzeba oddać. Skrupulatni są, dokładni - mówi Magda, gdy Japończycy odchodzą kilka stanowisk dalej. - A jak się zmęczą, to zdrzemną się na posadzce i potem dalej do roboty! Sama widziałam. Wczoraj Magda sprzątała fabrykę. Każdego dnia pięć chętnych dziewczyn zostaje po godzinach, by pozamiatać halę i wyczyścić linkę. Firma płaci za to jak za nadgodziny. Do tego jeszcze wzywa taksówki, które odwożą do domów. Magda wyliczyła, że Orion więcej płaci kierowcy za rozwiezienie ich do Chełmży i Torunia niż za nadgodziny całej piątki. - No i jak po sprzątaniu weszłam do księgowości po talon na taksówkę, to mnie zatkało. Jeden Skos jeszcze spał na podłodze, dwóch zdążyło się podnieść, gdy otwierałam drzwi... A czytałyście w gazetach, jak odreagowują japońscy pracoholicy? Na Ptasią chodzą. W Toruniu przy ul. Ptasiej jest agencja towarzyska. Lokalne gazety opisały relacje pań, które obsługują tam Japończyków. Handlowcy, inżynierowie i menedżerowie przychodzą po seks całą grupą, grzecznie czekają na swoją kolej, są mili, uśmiechnięci i chwalą obsługę. Magda: - Dziwisz się facetom? Wracają do hoteli po 21. Ciągną za sobą torby sprzętu, laptopy, kable. Pracują po nocach. Dobrze, że się czasem zabawią. Przynajmniej nerwy im w pracy nie puszczają. I chyba już wiedzą, że polska kobieta od japońskiej o niebo lepsza. Jak na święta pojechali do domów i żon, to wrócili naburmuszeni, że strach. W Orionie i Sharpie pracuje na co dzień od 50 do 100 Japończyków. Część śpi w wyremontowanym specjalnie na ich przybycie hotelu Rubens w Łysomicach, reszta w Toruniu, gdzie kilka restauracji wprowadziło do menu nowy hit: dajchufu kimako - knedle z ciasta ryżowego. Czerwona kartka dla Danusi W czwartek głowa boli mnie jakby mocniej. Udziela mi się atmosfera żółwiej pracy. Pomalutku przyklejam gąbeczki - nikt jeszcze nie obliczył limitu sekund dla tej czynności, więc korzystam. W piątek, w autobusie o 7.10, którym obie wyjeżdżamy do pracy z Torunia, rozmawiam z Danuśką. Ma 20 lat, maturę, chce studiować zaocznie administrację albo zarządzanie. - To przyszłościowe kierunki - mówi. - A ja muszę myśleć perspektywicznie, bo mnie nikt nie pomaga. Mieszka z rodzicami, w weekendy do mieszkania wprowadza się jeszcze starsza siostra ze szwagrem i rocznym bobo. Siostra studiuje zaocznie, więc zostawia męża z dzieckiem u mamy (samego by go z synkiem nie zostawiła), po czym idzie na zajęcia. - Rodzice by chcieli, żebym się z nimi dzieliła pensją - Danka jest dziś od rana w złym humorze. - Nie chcę im dawać. Muszę zadbać o siebie. Uzbierać na prawo jazdy, na studia. A tu 600 złotych. To żeby opłacić dwa semestry zarządzania, przez pół roku musiałabym, zarabiając, nie wydać ani grosza! To niemożliwe. Jeśli nic tu Japońcy nie zmienią, to w maju jadę do Anglii. Nie ma wyjścia. Tam przez wakacje zarobię na semestr. Jak dobrze pójdzie, na dwa. Przed Orionem Danusia opiekowała się dzieckiem. - Ale z tego była jeszcze marniejsza kasa. Tyle że miałam czas dla siebie. A teraz - zapomnij! Życie towarzyskie umarło. Kładę się spać przed 22. Inaczej nie wstałabym na rano. W soboty śpię do oporu. Przyjeżdżamy do fabryki i od razu czuć, że coś się święci. Wczoraj Danuta przecięła sobie palec, gdy pakowała piloty do kartonów. Nie zwróciła na to uwagi, na sprzęt padło kilka kropel krwi. Wykryli to ludzie z kontroli jakości. Po godzinach kilka osób musiało zostać. Trzeba było rozpakowywać dwieście kartonów zapakowanych w czasie pracy Danki, by wyłapać ten zabrudzony. Wszystkiego tego dowiaduję się, gdy Danka wraca po rozmowie ostrzegawczej z liderką. - Pracowałam ze skaleczeniem, bo przecież kazali się jak najmniej odrywać od pracy - mówi cicho. Nic więcej już dziś od niej nie usłyszę. Nad jej stanowiskiem wisi - obok instrukcji i plakietki z sekundnikiem - czerwony kartonik. Dziewczyny tłumaczą mi, że za przewinienia poważne kartka jest żółta. Czerwona oznacza przewinienie ciężkie. - Wyrzucą Dankę? - pytam koleżanki. - Pewnie nie, bo za duże mają problemy ze znalezieniem ludzi. Jakby byli tu chętni pod bramą, to pewnie już by ją zwolnili, a tak - co? Tylko postraszyć mogą. Kartka ma wisieć nad głową pracownika przez tydzień. Ale nad Danutą wisi tylko dzień. Liderka Emilia widzi, że dziewczyna jest już wystarczająco wystraszona, i zdejmuje. Feta przed przegranymi wyborami Łysomicka fabryka Oriona zaczęła pracę w październiku ubr. Uroczystą fetę Japończycy - wraz z SLD-owskimi władzami województwa kujawsko-pomorskiego - zorganizowali dwa dni przed listopadowymi wyborami samorządowymi. Dyrektorem fabryki został radny wojewódzki Sojuszu. Dziewczyny na hali znają go dobrze i opisują jak najgorzej: "cwaniak", "mydli oczy". Po hali chodzi plotka, że to on zapewnił skośnookich inwestorów, iż tutejsze dziewczyny są gotowe pracować za najniższą krajową stawkę. 10 listopada dziennikarzy zaproszono do tej samej hali, w której teraz pracuję. W prasie ukazały się wtedy ogłoszenia SLD-owskiego marszałka województwa. Waldemar Achramowicz poinformował mieszkańców, że "największe w Polsce centrum high-tech" to efekt jego osobistych zabiegów, a "do roku 2010 pracę znajdzie tu ponad 10 tysięcy osób". Przeczytałam w gazecie sprzed czterech miesięcy, że gospodarze fety zapowiedzieli 20 tysięcy telewizorów do końca 2006 i kilkaset tysięcy w tym roku. "Uroczystość odbywała się w swobodnym tonie polsko-japońskiej przyjaźni - pisała autorka z toruńskiego dodatku "Gazety Wyborczej". - Hisashi Fukui, prezes Orion Electric Poland, zaskoczył znajomością polskiej kuchni i wzniesieniem w czystej polszczyźnie okrzyku: Niech żyje Polska! Zapewnił, że jego firmie zależy na tym, by nowi pracownicy byli zadowoleni z posad w koncernie". Achramowicz i SLD wybory i tak przegrali. Kujawami rządzi teraz koalicja PO-PiS. A w Orionie pracuje na razie 200 osób. W stojącym obok Sharpie - już 600. Dwie taśmy Sharpa docelowo mają wypluwać 100 tysięcy modułów (to serce telewizora) na miesiąc. Montownia Oriona będzie ich głównym odbiorcą - zniknie potrzeba sprowadzania części z Tajlandii.
Pan Hinooka nie rozumie, w czym problem Ze zbytem gotowych telewizorów nie ma większych problemów - wyprodukowanie telewizora w Polsce kosztuje mniej niż w krajach starej Unii, bo mamy tanią siłę roboczą. Jeszcze tańsi są co prawda Tajowie - ale przy imporcie z Dalekiego Wschodu trzeba doliczyć cło i transport. Japończycy nie ukrywają - ich największym zmartwieniem jest czas. Polskie robotnice pracują za wolno, za wolno idzie rekrutacja nowych. Trzeba przyspieszyć: w kolejny poniedziałek razem z ponad 20 koleżankami zostaję na nadgodziny. Ale robota po 16 idzie równie ospale jak wcześniej. A to taśma staje, a to elektryczny śrubokręt się komuś zepsuł. Przed 18 Emilia zwołuje apel motywacyjny. Pan Hinooka wchodzi na halę, staje przy drzwiach. Liderka ustawia nas w rządku wzdłuż wymalowanej na podłodze grubej żółtej linii. Podchodzi tłumaczka Ludka. Pan Hinooka, stojąc w postawie zasadniczej, zaczyna tyradę podniesionym głosem. Słuchamy przez chwilę potoku niezrozumiałych słów. Tłumaczka: - Pan Japończyk nie rozumie, dlaczego idzie tak wolno. Dlaczego nie chcecie pracować szybciej? Przecież potraficie! W zeszłym roku był dzień, kiedy zrobiłyście tysiąc telewizorków. Dlaczego tego nie powtarzacie?! Możecie to powtórzyć! Pan Japończyk w was wierzy! Wierzę w was! Wierzę w was! Pan Hinooka powtarza to kilka razy. Tłumaczka już milczy. Wreszcie pan Japończyk robi dłuższą pauzę, po czym zaczyna z innej mańki. Tłumaczka: - Pan Hinooka chce wiedzieć, czy są jakieś pomysły, żebyśmy mogli pracować szybciej. - Niech pani mu powie, że jak będą podwyżki, to będziemy prędsze - mówi głośno jedna z dziewcząt. Tłumaczka uśmiecha się, ale nie chce tego przetłumaczyć. Pan Hinooka wychodzi. Pytam Ludkę, dlaczego bała się powiedzieć o podwyżkach. - Trzeba dać Japończykom czas, żeby przyzwyczaili się, że tu pracownik ma oczekiwania. Że trzeba motywować pieniędzmi. Bo oni myślą, że sama praca daje każdemu szczęście. Jakbym im teraz powiedziała, że nie dość, że jak dla nich za wolno pracujemy, to jeszcze chcemy podwyżek, by się oburzyli. Pożegnanie z Japonią Od rana przyklejam gąbeczki. Ból głowy staje się nieznośny. Magda, która obok lutuje płytki PCB, tłumaczy, że to od zapachu cyny. - W końcu się przyzwyczaisz - mówi. - W szatni dam ci apap. Tu prawie wszystkie jemy jakieś tabletki przeciwbólowe. - Nie chcę się przyzwyczajać. Chyba dziś zrezygnuję - zdradzam. Magda: - A masz jakąś robotę nagraną? - Mam, w Bydgoszczy - odpowiadam szczerze. - Za więcej niż 600? - Ciut więcej. - To się nie zastanawiaj - Madzia macha lutownicą.

<podzial_strony></podzial_strony>
Po przyklejeniu 1200 gąbeczek mówię przechodzącej Emilii, że jutro już nie przyjdę. Liderka spogląda na mnie zaskoczona, ale nawet się nie zatrzymuje, bo akurat goni za panem Hinooką. - Nieładnie bardzo robisz - woła w biegu. - Powinnaś przynajmniej przeszkolić kogoś na swoje miejsce. Szybko żegnam się z dziewczynami, zostawiam w szatni swój szary strój, wychodzę przed fabrykę łapać stopa. Zimny wiatr wywiewa mi z mózgu opary cyny. Przytupując na poboczu szosy Gdańsk - Toruń, czuję, jak mija ból w nogach.


Komentarze

Wyświetlanie Sortowanie
Tylko zalogowani użytkownicy mogą komentować. Zarejestruj lub zaloguj się [5]
Links
  [1] http://www.bhpekspert.pl/index.php?name=News&catid=18
  [2] http://www.bhpekspert.pl/index.php?name=News&file=article&sid=1099
  [3] http://www.bhpekspert.pl/index.php?name=News&catid=&topic=52
  [4] http://www.gazetawyborcza.pl/51,75480,3944486.html?i=0
  [5] http://www.bhpekspert.pl/user.php